Dzięki Ci Boże za stopery do uszu bo bez nich bylbym dziś w hiszpańskich kronikach kryminalnych jako morderca największego chrapacza na świecie. Dziś w nocy niestety powtórka z rozrywki, bo chrapacz znów śpi tam gdzie my :(
Ale od początku. Ostatnią alberge opuscilismy z latarką na czole. Z obawy przed wzmożonym zatloczeniem na Finisterre wyszliśmy kilka minut po 6-ej, kiedy całą Hiszpanie okalaja jeszcze niesamowite ciemności.
Był w tym swoisty element dreszczyku, bo cały czas miało się wrażenie, że ktoś kroczy za nami.
Najlepiej w takich sytuacjach nie oglądać się za siebie i należycie zwrócić uwagę na to co ma się przed oczami.
Przed "nieśmiałym" strumieniem światła rzucanym pezez czołówkę były nielubiane przez nas kamienie, krzywizny i miny w postaci bydlecych odchodów;)
Do pierwszej miescinki doszliśmy po 4km.
Tam już było bardzo swojsko.
Znane twarze widywane od kilku, a nawet kilkunastu dni. Ta sama jak co rano kawa (con leche), do tego rogaliki prosto z pieca i wymarsz w dalszą trasę.
Latarka była jeszcze pomocna przez niecałe pół godziny, potem zaczęło dniec.
Szemral strumyk, szumial las, śpiewały budzące się ptaki, a ponad naszymi głowami burczaly gęsto rozstawione na wzgórzu wiatraki.
W nastepnym pueblo dopadlismy Polaków, którzy już przy wczorajszym pozegnaniu na dobranoc zapowiadali pobudke po 4-ej ;)
Ich tempo było bardzo spacerowe, a i też zdecydowali się wstąpić do baru na śniadanie (bo następny bar za 16km!).
Tym samym rozstalismy się z nszymi ziomkami i kroczylismy dalej.
Doszliśmy do miejsca, w którym droga rozgalezia się na wiodącą na Finisterre i Muxie.
Skrecilismy w lewo i swoim marszem podspiewujac kroczylismy ku przygodzie tego pieknego i słonecznego poranka.
Trasa wiodła dziś piaszczysto kamiennym podłożem raz stromo w górę, raz w dół.
Kiedy znaleźliśmy się na ostatnim wzniesieniu przed miastem Cee, naszym oczom ukazał się lazur oceanu.
Niesamowite wrażenie. Jakby to powiedziała zwariowana Kaśka- MANIFIK!!!:D:D:D
Miasteczko ugoscilo nas pysznymi bułeczkami z tuńczykiem oraz drozdzowkami z budyniem i czekoladą. Potem było już tylko piękniej i smaczniej.
Na miejscu totalny skwar. Zar lejacy się z nieba sciagany przez ocean.
Alberga na Końcu Świata prowadzona jest przez seniore i jej dwie córki. Jest czysto, kolorowo, w jadalni mnóstwo polnych kwiatów a z pieca unosi sie zapach chleba pieczonego na jutrzejsze śniadanie.
Po południu dostaliśmy kolejny dyplom, potwierdzający piesze dotarcie do celu, tzw. FISTERIANE z odrecznie wpisanym imieniem i nazwiskiem.
Miłe docenienie turystycznych trudów.
Obiad iście klimatyczny zjedliśmy w restauracji przy deptaku prowadzącym na molo. Z polecenia naszej rezydentki mając napisane na karnecie imię właściciela lokalu, udaliśmy się na zupę z owocami morza oraz osmiornice i kalmary. Rewelacja!
Ale cóż się dziwić, dla nich te produkty są tu dostępne z poziomu oceanicznego chodnika.
Późnym popołudniem udaliśmy się na plażę, gdzie zazylismy mokrej i słonecznej kąpieli. Uzbieralismy też tyle pięknych muszli, że nie wiemy jak teraz się z nimi zabierzemy.
Ogólnie jest wesoło. Nawet mewy co chwilę popiskuja swoistym śmiechem. Jedynka mówi, że "tak to można żyć":)
Ładnie wyglądać, nic nie robić i dobrze pachnieć ;)
Wieczorem odwiedziliśmy latarnię, przy której cały czas płonie stosik rzeczy palonych przez pielgrzymów. Taki zwyczaj.
Niesamowite jest stanąć na krańcu świata i patrząc w bezkres oceanu zachwycać się wspaniałoscia tego świata.
Tym oto sposobem możemy "powiedzieć", że przeszliśmy całą Hiszpanie, podziwiając jej niesamowite uroki, kulturę i obyczaje.
Jak wspólnie stwierdziliśmy jest to niezły detoks dla ciała, ale przede wszystkim duszy.
Polecamy serdecznie!
Buenas noches ♥ ♥ ♥
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz