Od ostatniego posta wiele się działo.
Wczoraj najpóźniej ze wszystkich porankow (9:00) opuscilismy alberge w San Martin.
Żal było opuszczać tak wspaniałą oazę, w której każdy umeczony pielgrzym znajdzie ukojenie dla duszy, ciała i głodnego żołądka.
Alberge Vieira prowadzą same młode dziewczyny. Radzą sobie z tym perfekcyjnie pod każdym względem.
Kuchnia jest zaraz przy wejściu. Każdy, kto wchodzi widzi sympatycznie uśmiechnięta kucharke. Administrujaca Ana, jako jedyna przedstawiła się na powitaniu, zapytała jak się czujemy i zaproponowała okład z lodu. W pomieszczeniu w rytmie radiowych utworów przechadza się czarny kot- oczko w głowach gospodyń.
O 19 dzwoneczkiem zostaliśmy zaproszeni na kolację, która przerosła oczekiwania nie tylko nasze ale wspolpielgrzymow z Niemiec, Francji i USA.
Do teraz mamy w ustach smak pysznej zupy jarzynowej, której głównym składnikiem była ciemna fasola. Widać dziewczęta we wszystko co robią wkładają serce, bo i składników było na bogato i po nałożeniu porcji na talerze, garnek był pozostawiony na stole dla reflektujacych repety:)
Baranina i mix sałat też stanowiły fantastyczne danie. Na deser pierwszy raz pokusilismy się na mus limonkowy- mmm. niebo w gębie!!!
Po uczcie dla żołądka, spokój dla ciała i duszy w materiałowych hamakach na ogródku, a potem sen z zabawnym kocim akcentem.
Czarna kotka musiała przez nieuwagę nas wszystkich dostać się przez uchylone drzwi pokoju.
Kiedy wszyscy odpływali już w pierwszą fazę snu, zwierzak zeskoczyl z pustego, górnego piętra w łóżku i po chwili przerażenia, wszyscy smialismy się w głos.
Po długiej nocy, dziewczyny ugoscily nas bogatym śniadaniem. Była kawa, soki, płatki, dżem, miód, masła orzechowe i czekoladowe, ciepłe tosty oraz jogurty babeczki i ciasteczka.
Pyszne śniadanie nie zwiastowalo ciężkiej drogi.
Naszą tradycją stało się, że początek trasy zawsze rozpoczynamy od cichej modlitwy w sobie tylko znanej intencji.
Wczoraj ciszę ta zaklocala rozwrzeszczana grupa młodych Irlandczyków.
A i trasa łatwa nie była. Wiodła nas przez pola i lasy, raz w górę, raz w dół. Solidnym utrudnieniem były okrągłe kamienie, które uciekały nam spod nóg. No ale to nie wczasy, a pielgrzymka.
Po kilku godzinach marszu i zgubieniu głośnej grupy, dotarliśmy do pięknej Astorgi.
Tam zjedliśmy tradycyjne bocadilos zapijane kawą i nabralismy sił na dalszą wędrówkę.
Nocleg znaleźliśmy w municypalnej alberdze w Murias de Rechivaldo, o której od dawna marzylismy- BRAK PIETROWYCH ŁÓŻEK!
Tradycyjny obiad w barze, małe konwersacje z Amerykanka Nina i Morfeusz porwał nas w swe ramiona...
Buen camino♡♡♡
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz