niedziela, 29 maja 2016

31. Dzień pod znakiem wody i czekolady


   Piątkowy poranek przyniósł załamanie pogody.
Lekko się ochłodziło i zaczął padać deszcz.
Ponoć w czasie deszczu dzieci się nudzą, ale nie tu :)
Barcelona ma aż nadto ciekawych miejsc, którymi uraczy spragnionych atrakcji turystów.
Jednak, aby nie przemieszczać się w momencie najsilniejszej fali opadowej, przeczekaliśmy ją w hostelowym holu ustalając wstępny plan dnia.
Kiedy tylko pogoda się ustabilizowała, wyszliśmy na kolejny dzień przygód.
Muszę przyznać, że poruszanie się po Barcelonie przychodziło nam z ogromną łatwością.
Bez problemu namierzyliśmy Łuk Triumfalny, który poprowadził nas już znanymi uliczkami.
Na nieszczęście znowu zaczęło padać.
Na szczęście na horyzoncie pojawiło się muzeum czekolady :)
Kto nie lubi słodyczy, a tym bardziej w postaci tak znakomitej jak tu.
Już od wejścia dało się wyczuć przyjemne ciepło i jakże miły dla zmysłów zapach gęstej gorzkiej czekolady.
Po zakupie dwóch biletów, które okazały się czekoladowymi batonikami z umiejscowionym na odwrocie kodem aztec, udaliśmy się zgodnie z wyznaczonym porządkiem wzdłuż trasy.
Po drodze można było zapoznać się z genezą czekolady, podziwiać znakomitości z niej przygotowane, na filmikach zobaczyć w jaki sposób wytwarza się najbardziej wymyślne ozdoby oraz zobaczyć stare maszyny i urządzenia do obróbki kakaowca.
Przez szyby można było zobaczyć jak młodzież uczy się sztuki cukiernictwa przygotowując wypieki i czekoladowe smakołyki do muzealnego sklepiku, który stanowił punkt końcowy trasy.
Przy kasie zakupiliśmy po filiżance gorącej czekolady, a do tego ciasteczka do zamaczania. Niestety nie było tu tradycyjnych hiszpańskich churros.
Błogostan jaki zapewniło nam to wnętrze nie zmył nawet padający deszcz.

Zgodnie z poradami zawartymi w przewodniku, postanowiliśmy zagubić się w klimatycznych i ciasnych uliczkach dzielnicy Barri Gotic.
Niestety i tu deszcz nas dosięgał, ale choć mogliśmy co krok wchodzić do sklepików, które oferowały różne ciekawe rękodzieła, pamiątki i inne bibeloty.
Przypadkowo trafiliśmy na  Carrer Montcada, przy której to ulicy mieści się Museu Picasso.
Kolejka do kasy biletowej nie zachęcała jednak do przyłączenia się. Tym bardziej kiedy z balkonów i parapetów okiennych skapuje deszcz.
Spacerowaliśmy między kroplami, aż natknęliśmy się na neogotycki Most Westchnień.
Wydaliśmy westchnienie, po czym zawtórował nam w tym aparat w postaci błysku flesza.
Potem przeszliśmy przez plac na którym mieści się Palau de Generalitat- rząd Katalonii.
Zwiedziliśmy także gotyckie budynki sakralne Katedrę św. Eulalii oraz bardzo klimatyczny kościół Santa Maria del Mar (wszak "Barkę" odśpiewać trza :P).

Na obiad udaliśmy się do baru tapas w La Boqueria.
Drewniana budka, z jednej strony bar, dookoła którego rozmieszczone są hokery. Wewnątrz kuchnia, w której przygotowywane są dania, a z drugiej strony stoliki pod zadaszeniem.
Tam też się usadowiliśmy i po chwili przyszedł do nas kelner.
Okazało się, że jest Polakiem pracującym w Hiszpanii.
Ciężko było mi się określić co do tego, na co mam ochotę, ale w końcu padło na kalmary i cave.
Jedynka szybko i konkretnie- pulpo raz! :)
Nabrawszy sił do dalszego przemieszczania się, spacerowaliśmy po Rambli, a potem znowu zapuściliśmy się w starą część miasta, gdzie zachwycił nas dziedziniec Museu Frederic Mares, w którym to unosi się niesamowity zapach kwiatów pomarańczy

Wilgoci pogodowej nie było końca, ale to nie oznacza, że podczas takiej pogody mamy pić deszczówkę :)
Na co więc czas??
Tak, na sangrijjjję! :)
Nazwa baru zaprosiła nas sama.
Compostela bar-restaurant, okazała się być fajnym lokalem, w którym podają mocną sangriję i poza daniami głównymi i owocami morza, smaczne tapas.
Jedynka wzięła sałatkę z marynowanej ośmiornicy, Dwójka patatas con alioli casero :)
Miłym akcentem Compostelii były zlokalizowane przez nas trzy figurki w witrynie, których oryginały pochodzą z Santiago de Compostela.
Były to figurki dwóch staruszek z parku w Santiago, małe botafumeiro z kompostelańskiej katedry i miniaturka tradycyjnych i charakterystycznych dla tamtego regionu spichlerzy znajdujących się przy domach.

Późnym popołudniem wypogodziło się i to na tyle, że na niebie było widać prześwity błękitu.
Udaliśmy się Ramblą w stronę Plaza Catalunya, wstępując po drodze do urokliwej "Małej Kuby" :)
Po przejściu centralnej części miasta podążyliśmy w kierunku Passeig de Gracia, by zobaczyć dwa słynne domy projektu Gaudiego- Casa Batllo i Casa Mila zwana La Pedrerą.
Jeden i drugi robią wrażenie.
Balkony pierwszego nawiązują kształtem do ludzkich czaszek. Filary w oknach zaś do ludzkich kości.
Niesamowitością konstrukcji drugiego domu, określanego mianem kamieniołomu, jest brak kątów prostych.

Pod wieczór udaliśmy się metrem w pobliże Montjuic.
Wiedzieliśmy, że każdego wieczoru od szczytu wzgórza, na którym znajduje się Palau Nacional, w stronę Placa Espanya odbywa się spektakl tańczących fontann.
Nie wiedzieliśmy tylko, że spektakl jest tak widowiskowy i że przyciąga takie masy ludzi!
Punktualnie o 21:00 usłyszeliśmy głośny szum.
Rozpoczęło się!

Woda nieśmiało zaczęła spływać od góry ku dołowi poprzez różne ujęcia i wyloty jakie skonstruowane były na jej trasie.
Kiedy doszła do znajdującej się na dole głównej fontanny, ludzie jakby spod ziemi zbiegli się w jej okolice i zaczęli podziwiać strumienie wody, podążające dalej w stronę dwóch Wież Weneckich.
Spektakl przybrał barw. Wyrzucana w górę woda była podświetlana różnymi kolorami.
Początkowo wystrzeliwała w rytm "Barcelony" Freddiego Mercury`ego, a potem w znanych światowych hitach.
Zgromadzonych ludzi jest tam tyle, że panuje tu niemalże noworoczna fiesta.
Ciężko jest się potem przedrzeć przez ten tłum, a co dopiero jak taka zgraja dopadnie się do metra. Brak miejsc w wagonach :)

Do hostelu wróciliśmy około 23:00.
Zaparzyliśmy sobie zakupioną dzień wcześniej herbatkę manzanilla con anis :P (z sentymentu do niej) i wygłupialiśmy się podczas wymyślonej na poczekaniu zabawy :)
Jako, że w holu pojawiła się Lidka i dopadła jakieś dziewczę, staraliśmy się jak najlepiej wpasować w klimat rozmowy i z odległości dubbingować ich dialog.
Żeby było sprawiedliwie raz Dwójka była Lidką, a raz Jedynka.
Tematy uzależnione były od gestykulacji obu dziewczyn, no i nieporównywalnie trudniej miała ta osoba, której przyszło podkładać głos pod TĄ, której buzia się nie zamyka :):):)

sobota, 28 maja 2016

30. Niespodziewany alarm i rekonesans miasta.


...As if
I`m ever gonna take you beck
As if
It`s ever gonna come to that...

Przez sen rozpoznaję tą melodię.
Myślę sobie: ktoś w międzynarodowym towarzystwie ludzi, z którymi śpimy w sali słucha Edyty G.

Coraz wyraźniej i głośniej dociera do mnie melodia utworu, który każdego dnia budzi mnie o poranku.

Melodia gra i nikt jej nie wyłącza?!
Dlaczego nikt nie wyłączy tego coraz głośniej brzmiącego utworu?!
Przecież poza nami śpią tu 22 osoby!
Cóż byłby to za stres, gdyby to z mojej komórki wybrzmiewał ten utwór, ale przecież jak tylko wsiedliśmy do samolotu, moja komórka została wyłączona na amen.
Na cały barceloński urlop.

Tymczasem skończył się refren utworu, jest "instrumental" i zaraz Edyta rozpocznie śpiewanie zwrotki.

No coraz wyraźniej słyszę ten utwór.
Otwieram oczy.
Siadam na swoim łóżku zlokalizowanym na piętrze.
Ludzie szemrają, a ja wyraźnie słyszę, że komórka wybrzmiewa pod naszym łózkiem!

No ale jak??!!
Przecież to niemożliwe!!
Jak ona mogła się włączyć i wybrzmiewać budzące tony?!
Jedynka z dołu wyszukuje po dźwiękach telefon Dwójki i podaje jej na górę.
Ale wtopa!
Ale siara!
To mój telefon!
Wyłączam go drżącym palcem i telepie mnie ze stresu.
Kładę się jeszcze na poduszkę, ale serce tak mi wali z emocji, że chyba już nie usnę.

To ja!
To przeze mnie pewnie wszyscy mieli przerwę w spaniu!


   Mimo trzech godzin snu, wstaliśmy rześcy.
Pełni energii i optymizmu pognaliśmy na poranną toaletę, a potem do holu na śniadanie.
W sali już było trochę rannych ptaszków, którzy czekali aż automat skończy lanie porannej kawy, potem pobierali tostowe pieczywo, dżemiki, szyneczki i sery, a potem z talerzami podążali do stołów.
Przy śniadaniu, naszym zwyczajem, narodziły się nazwy charakterystycznych osób.
Poza Xao i Bao, naszymi sąsiadami z łóżka obok, był tu Algierczyk, kleryk Rafał, czy... Lidka :P
Ta ostatnia- wyjątkowo zabawna, bo zagadująca do wyłapanych przez swój wzrok "ofiar".
Jeśli byłaś młodą, anglojęzyczną i samotnie siedzącą przy stoliku dziewczyną, Lidka podchodziła i z przemiłym uśmiechem dosiadając się, rozpoczynała słowotok :)

Zaraz po śniadaniu, wyszliśmy na podbój miasta.
Z racji tego, że nasz hostel usytuowany był blisko najbardziej rozpoznawalnej, widokówkowej budowli, po pięciu minutach byliśmy już przy katedrze Sagrada Familia.
Poranek zapowiadał się już słonecznie, choć po 8ej słońce jeszcze było uśpione.
Monumentalna świątynia zrobiła na nas wrażenie.
Pomysłowość, ukryte przesłania, bajkowość, jak i kształty czerpane z natury, to cechy charakterystyczne dla jednego z kontynuatorów tego dzieła, a autora wielu zachwycających budynków i zabudowań Barcelony- maestro Gaudiego.
Najbardziej zapamiętamy widok katedry z perspektywy ławeczki przy oczku wodnym usytuowanym na jednym z placów porośniętych bujną zielenią i kwieciem.
Pierwsze zachwyty tym widokiem skierowaliśmy do naszych bliskich, komentując urzekające widoki, ale i zupełnie ludzkie, przyziemne czynności, jakimi niewątpliwie były wyprowadzane przez swych panów i pańcie psy :)
Metropolia, czy wieś, psy wszędzie takie same i fizjologię swą załatwić muszą :P
Właściciele zaś przechadzający się alejkami, ulicami, czy siedzący przy kawuńce, z gazetą na stoliku, dzień rozpoczynają ospale, od powolnego rozkręcania się po wieczornym fiestowaniu.
Na pocieszenie za kilka godzin sjesta :P

Około 10ej docieramy do Park Guell.
Bardzo urokliwe miejsce!
Oaza, którą zachwycają się turyści, a w której odpoczywają zmęczeni hałasem miejscowi.
Park bardzo rozległy, z częścią płatną, do której jest wstęp na określoną w bilecie godzinę.
My swoje wejście mieliśmy za 4 godziny, więc sporo czasu, by móc przespacerować się urokliwymi alejkami, tunelami z zachwycającymi kolumnami, a wszędzie dookoła piękna wiosna z zielenią, palmami, pachnąca kwieciem i pomarańczami na drzewach. Wśród spacerowiczów dużo Polaków.
Zachwycam się pięknie kręconymi jak sprężynki włosami czarnoskórego dzieciaka, którego mama woła.... Tomek, chodź tu! :):):)
Dzięki ulicznym grajkom rozbrzmiewają tutaj śpiew, gitara, skrzypce...
Dookoła pełno też ulicznych handlarzy, którzy w zależności od pogody i panującej sytuacji, sprzedają odpowiedni towar, a gdy tylko dostaną cynk, że policja jest blisko, cały swój kram zamykają w kapę i "rozpływają się" w tłumie :)
Niezwykłości temu miejscu dodaje niewątpliwie mikroklimat i piękne widoki na panoramę miasta.
Siedząc na ławeczce można cieszyć wzrok, a zamiast wróbla, gołębia, czy wrony, zobaczyć zieloną papużkę! :)
Kiedy przyszła nasza pora wejścia na biletowany teren, byliśmy już tak rozleniwieni błogim odpoczynkiem, ale i spragnieni hiszpańskiej kuchni, że migiem przeszliśmy przez miejsca, które trzeba koniecznie zobaczyć.
Domek Gaudiego, salamandra, no i najdłuższa ławeczka wykładana zgodnie ze stylem mistrza- odłamkami ceramiki.
Widok na panoramę miasta jest tu jeszcze bardziej urokliwy,

Powrotna droga do centrum minęła szybko i sprawnie.
Ze stacji Alfons X szybko dojechaliśmy linią metra do Plaza Catalunya.
Tutaj da się już wyczuć tętniącą miejskim rytmem Barcelonę.
Zlokalizowaliśmy najbardziej znany w mieście deptak- La Rambla i podążyliśmy w dół mijając ulicznych sprzedawców oraz tłum ludzi.

Kiedy nagle w bocznej uliczce ukazał się znajomy z przewodników szyld St Josep La Boqueria, wiedzieliśmy, że tam właśnie chcemy się udać :)
Od wejścia oczy cieszą się sprzedawanymi tam różnobarwnymi znakomitościami.
Są tłumy ludzi, panuje tu gwar i czuć klimat wielkomiejskiego bazaru.
Słodycze, soki, owoce, przyprawy, stoiska mięsne, rybne oraz rozmaite budki tapas i lokale gastronomiczne.
Wybieramy jeden z nich, by zjeść sztandarowe hiszpańskie danie- paellę, którą uwielbiamy.
Normalnie w komplecie byłaby też sangrija, ale naczytawszy się wiele o lokalnym trunku- cava, wybieram właśnie taki aperitif do dania.
Jedynka lokalne piwo Moritz.
Paella przygotowywana jest na bieżąco, co doskonale można obserwować siedząc za barem.
Czas oczekiwania też jest długi, więc wiemy, że nie będzie to gotowiec, czy mrożonka.
Mmmm- dzięki ci Hiszpanio za ten smak :)
Nasyciwszy żołądki i zmysły wszelkie do pełni szczęścia potrzebowaliśmy jeszcze naszej ulubionej sangrii :)
Zafundowaliśmy sobie ogromne jej kufle i z długich słomek sączyliśmy ją, obserwując przemieszczających się turystów.
Potem poszliśmy dalej.
To dalej, było stosunkowo blisko :)
Znajduje się tu najbardziej zachwycające miejsce- Plaza Reial- nazwana przez nas małą Kubą
Brak tylko pana skręcającego cygaro i sprzedawców rumu :)

Po dokładnym zapoznaniu się z najbardziej uczęszczaną ulicą, skierowaliśmy się w stronę pomnika Kolumba i podążyliśmy portową dzielnicą Port Vell
Miejsce równie urokliwe co mały "kubański" placyk.
Z jednej strony część portowa, z drugiej ruchliwa droga, a między nimi zdobiona palmami aleja dla spacerowiczów, rolkowców, deskorolkowców, czy biegaczy.
Kierujemy się nią aż do charakterystycznego przejścia zwieńczonego ogromnym skorpionem :)
Przechodzimy obok Correos y Telegrafos i dzielnicą Barri Gotic, kierujemy się w stronę Arc de Triomf. Stąd już blisko do naszego hostelu.
Po drodze wbijamy jeszcze na piwko do przydrożnego lokaliku.
Bar prowadzi młode rodzeństwo o azjatyckich korzeniach.
Chłopak przynosi nam kufle, piwo i w podziękowaniu za odwiedziny- typowo barceloński tapas- pa amb tomaquet. Jest to wtarty w kromkę pieczywa, przekrojony na pół, dojrzały pomidor. Całość jest skropiona oliwą i posypana solą. Czasami pieczywo wcześniej naciera się ząbkiem czosnku.
Tu go nie było, ale o tej porze ciężko byłoby po nim zasnąć, a i zapach w sali noclegowej byłby mało fajny :)
Pomidorowo mija nam też droga do Hola Hostal Eixaple.
Młody Hiszpan, zamykający już swój uliczny kramik- warzywniak pakując pozostałe na ladzie pomidory, oferuje je nam w połowie ceny :):):)