niedziela, 19 czerwca 2016

47. Polak w Gruzji- nasze podsumowanie

Jako optymiści zaczniemy od pozytywów, bo te stanowczo przesłaniają minusy.



Gruzja to kraj pięknych widoków i pięknej natury. Kraj pachnący kolendrą i najsmaczniejszymi pomidorami na świecie. To także kraj z pięknymi świątyniami, historią których Dwójka się interesuje.



To kraj wysokich gór, pokrytych w czerwcu świeżym śniegiem aż po spalone słońcem stepy na południu. To deszczowa i chłodna pogoda, która za kilka dni, kilkaset kilometrów dalej, zamienia się w 40 stopniowe upały. lub połacie śniegu, kiedy spacerujesz po górach.



To kraj dobrych ludzi- im biedniejszych, tym z większym sercem. Pysznej kuchni, świetnego piwa i bardzo dobrego wina. W menu restauracji widzieliśmy butelki nawet po 60 lari, ale i tak najsmaczniejsze było to domasznyje, którym częstują cię gospodarze. Najbiedniejsza Pani Walia, od razu postawiła wino, ciasteczka i słonecznik do łuskania na stół. To był gest, który zapamiętamy na zawsze.

Ale Gruzja to też kraj skrajności o których pisaliśmy już tu wielokrotnie. Złote pomniki w stolicy, mosty za kilka milionów dolarów, kontrastują tu z biedą, która nawet u nas w czasach komuny, aż tak bardzo nie piszczała.

Uszguli

To kraj biednych wsi, po ulicach których spacerują krowy a świnie ryją każdy zielony skrawek trawy. To państwo opuszczonych domów, rdzy na dachach, ogrodzeniach i autach. To kraj brudu, bo Gruzini to po prostu lenie, którym się nie chce, bo się nie opłaca.

Dworce autobusowe odstraszą każdego piechura, nachalni taksówkarze, szaleni kierowcy z zawsze pękniętymi przednimi szybami, to widok, który będzie się długo pamiętać.

Jeśli komuś nie przeszkadza (nam absolutnie nie przeszkadzało, bo wiedzieliśmy gdzie jedziemy) brak ciepłej wody w łazience, załatwianie się do latryny, nie zawsze świeża pościel w hostelu (Tbilisi, Hostel Lucky), a chce się zmęczyć wędrówkami i poznać życie ludzie od kuchni, a nie tylko od strony hotelowego baru, serdecznie wszystkim polecamy.



I jak widać po naszych opisach, Gruzja to miejsce gdzie można spotkać naprawdę miłego Polaka, daleko poza granicami.

Agnieszko, Natalio, Gosiu i Pawle- dziękujemy!! Będziecie długo w naszej pamięci! No i mamy nadzieję na podtrzymanie znajomości.

Kerowniczko, jeszcze raz dziękuję, że zagadałaś wtedy do nas na lotnisku. Chylimy czoło :*


To były cudowne wakacje, w pięknych okolicznościach przyrody. Błękitne kwiatki na stokach górskich do dziś nas rażą w oczy :) wirtualny bukiet takiego błękitu specjalnie dla Was :*



I jeszcze coś co nas dwoje najbardziej łapało za serce. Gruzja to kraj bezpańskich i okaleczonych psów, nad którymi nikt nie ma żadnego nadzoru.

Pies z Mestii z odgryzionymi przez inne psy uszami, na zawsze pozostanie w naszej pamięci.


:(:(:(



--------------------------------

Zgodnie z naszą tradycją, mała podpowiedź naszych przyszłorocznych, długich wakacji :)
Przed wyjazdem do Gruzji, Jedynka oglądała na Canal+ Discovery zajefajny dokument o pieszych wędrówkach po Toskanii...

tak, tak! wiemy...


w skrajności w skrajność.

Didi madloba 
czyli dziękujemy bardzo!!




46. Tylko Ty i ja- najbrzydsze miasto świata

17 czerwca 2016
Kutaisi

O godz 8:00 Pani Walia czekała już na nas ze śniadaniem. Słodka bułka, którą wcześniej kupiliśmy dla Niej, plus kawa dobrze nam zrobiły.
Wymarsz marszrutką o dziewiątej, w towarzystwie czwórki Czechów (nazwaliśmy ich Ace of Base), którzy tak jak my jutro będą z nami lecieć do Katowic.



Droga (6 lari) minęła szybko,.. Kutaisi jest miastem...hmmm..jakby to napisać, by nie obrazić mieszkańców tego miasta? Może napiszemy wprost. To najbrzydsze z możliwych miast. Odwiedziliśmy monastyr Bagrati, w którym przechowywane sa relikwie sześciu świętych oraz replika całunu turyńskiego.


To właśnie ze wzgórza tego monastyru widać, jakim miastem jest Kutaisi. 99 procent dachów pokrytych jest rdzą, większość ulic jakimi szliśmy nie było zamiatanych od miesięcy. Jedynym zielonym punktem jest park w centrum.



Obiad zjedliśmy w, ponoć jednej z najlepszych, restauracji BARAQA. Tak nam powiedziała młoda dziewczyna, która zaczepiła nas w parku. Jedzenie było dziwne. Smakowało średnio, choć ładnie wyglądało. Jedynka wzięła egzotyczne mięso z granatem (spieczone na kość), Dwójka grzyby z ich serem. Do tego zupy- te akurat były dość dobre.


Największą frajdę sprawił nam targ. Taki o jakim marzymy w naszych miastach. Mnóstwo swieżych i suszonych ziół, kawa i herbata na wagę, multum przypraw, mięs, warzyw i owoców. Istna feeria barw, smaków i zapachów. Plus do tego wszystkie rzeczy, które można kupić na naszych targowiskach- pisklęta, młode króliki, chemie, ciuchy itd.

Kupiliśmy szafran, mieszankę przypraw do zupy ostri, churcho, rewelacyjnego suszonego granata do sałatek oraz 10 sztuk czurczcheli, dla bliskich.

Panie sprzedające namawiały nas jeszcze na czaczę- ale to alkohol nie dla nas. 70 procentowy bimber jest stanowczo nie dla nas.



Około 19 udaliśmy się na lotnisko. Pan taksiarz wziął 25 lari. Nie chciało nam się jechać pod McDonalda (jedynego w mieście), z którego odjeżdżają marszrutki.

45. Ruskij jazyk, łatwyj jazyk

16 czerwca 2016
Borjomi



Pobudkę planowaliśmy bardzo wcześnie, by udać się na dworzec kolejowy i porannym pociągiem (6:40) pojechać do Borjomi a stamtąd do Achalcyche. Niestety przeszkodzą okazała się pogoda a dokładnie nocna i poranna ogromna burza.
Plany zmieniliśmy z minuty na minute. Około 10tej marszrutką wyruszyliśmy do Borjomi. Koszt 7 lari. Deszcz nie ustępował zarówno w drodze jak i po przybyciu do uzdrowiskowego miasteczka. Własnie przez deszcz postanowiliśmy tutaj przenocować.



Nasze kroki skierowaliśmy do Hotelu Spa&Wellnes, gdzie cały dzień spędziliśmy w saunie, salonie masażu oraz na zabiegach w leczniczych wodach.

Kto nas zna, wie, że poprzednie zdanie było kompletną ściemą:D

Na dworcu zaczepiła nas starsza Pani, która za 40 lari oferowała pokój. Pani Walia (imię prawdziwe) okazała się, dużo gadającą starszą osobą. Ech!! ależ Jedynka mogła się wykazać swoim rosyjskim językiem, który w zapomnienie poszedł zaraz po maturze czyli wieki temu:) Komplementy Pani Walii w stylu "ty ocień haraszo gawarisz pa ruski" łechtały naszą prózność :)

Dostaliśmy bardzo skromny pokój. Dwa łóżka i jedno krzesło. Nic więcej. W całym domu widac było biedę właścicielki. Wprawdzie wiele rzeczy- meble czy wyposażenie łazienk,i było starych i zużytych ale czystość w domu było widać i czuć. To właśnie tutaj dostaliśmy niesamowicie czystą, białą pościel do łózek.

Po rozmówkach polsko-rosyjskich poszliśmy na rekonesans po mieście. Obiad w restauracji "2+1" był bardzo tani i smaczny. Dwójka zachwyciła się prostą sałatką łączącą zaledwie 3 składniki: kurczak, świeże ogórki starte na tarce oraz majonez. Plus przyprawy do smaku. Połączenie smaków innowacyjne ale dzięki temu bardzo na plus. Chyba tutaj była najlepsza zupa ostri. Jedynka wkuszała też ichniejszą wersję sałatki greckiej. No i gruzińskie piwo.



Kilkanaście metrów od restauracji było ujęcie leczniczej wody, którą nazwaliśmy po naszemu "wodą z jajczanem patosu". Jajczan od smaku wody po zepsutych jajkach plus skorodowanej blachy :)  a patos...hmmmm...

Miasteczko próbuje jeszcze zyć tym patosem, najlepszego uzdrowiska w byłym ZSRR. Niestety z patosu nic nie pozostało. Walące się i zrujnowane bloki, chylące sie ku ziemi stare deomy i standardowo już w Gruzji bezdomne psy. Tu ich było bardzo dużo.



Przy pobliskich straganach kupiliśmy lokalny specjał- szyszki w miodzie, który ponoć działa cuda. Tu przy okazji Jedynka pozdrawia swoją Panią doktor :) antybiotyk na kaszel nie pomógł :)
Uroczą Panią handlującą tymi specjałami była wnuczka Polki, która uciekła w powstaniu. Jej babcia nosiła nazwiska Piotrkowska i mieszkała w Warszawie.

Deszcz niestety dawał się nam we znaki, więc wróciliśmy na chwilę do naszej gospodyni. Ta opowiedziała nam historię swojego życia. Bardzo wcześnie została wdową, miała dwójkę dzieci na wychowaniu, wyszkoliła je, dzieci (nauczyciel i rentgenowiec) mieszkają w mieście a ona sama utrzymuje się z emerytury- 160 lari!! Dla porównania- jeden chleb w całej Gruzji kosztuje 1 lari. Zatem jedna nasza noc u Pani Walii, to 1/4 jej emerytury.
Zostawiliśmy jej wszystkie nasze bandaże, gaziki, tabletki przeciwbólowe, maść na stłuczenia itd. Apteczka cała została w Borjomi u babci Walii :) Kupiliśmy też kawę , ciasteczka i słodka chałkę. Bieda (bezradność?) tej Pani i Jej sąsiadów po prostu przerażała.

Widok z okna u Pani Walii na dom sąsiada.

Na mecz Polska-Niemcy nie czekaliśmy bo był o godz 23ej miejscowego czasu więc po 21 poszliśmy się kąpać. I tu niespodzianka. W domu nie ma ciepłej wody. No ale zimna woda, zdrowia doda, więc w takich nastrojach opuściliśmy łazienkę. Nie będziemy ukrywać, było nam cholernie zimno, tym bardziej, że na dworze było chłodno, a w łazience nie było szyby w okienku :)

W tle butelki, które można kupić do czerpania jajecznej wody.



44. Dawid Gie.

Wymarszem marszrutką o godz 7:00, zaczęliśmy kolejny dzień w Gruzji. Droga minęła szybko, gdyż 80 proc jazdy Jedynka przespała,

Dworzec w Tbilisi znów okazał się traumą. Naciągacze, brud, handlarze od wszystkiego co się da sprzedać, masa okrzyków i smrodu, spowodowały, ze szybko swe kroki skierowaliśmy do stołecznego metra. I tutaj należy własnie metro pochwalić. Wchodzisz, kupujesz kartę plastikową za 2,50 lari a potem tylko doładowujesz. Koszt jednego przejazdy na całęj linii to zaledwie 0,5 lari. Metro okazało się strzałem w dyche!!



Szybko dotarliśmy do Placu Wolności z wielkim kiczowatym pomnikiem Jerzego, gdzie w kilka minut znaleźliśmy hostel Lucky, gdzie mieliśmy spędzić kolejną noc.

Wielki, brzuchaty Pan Gospodarz (nazwany przez nas Zdzisłąwem) na wieść, że jesteśmy z Polski, powiedział coś, co Polacy słyszą najczęściej w Gruzji: "Kaczyński super prezydent! Kaczyński supermen!"

No cóż, jedni wierzą w ufo, inni w supermena.

Po rozpakowaniu i przepakowaniu się do mniejszego plecaka, wróciliśmy metrem na paskudny dworzec, by wynająć taksówkę do skalnego miasta Dawid Garedża. Kierowca za dużo gadał, chciał 100 lari, my zeszliśmy do 60. Droga męcząca, pod koniec przypominająca stepy, dlatego razem śpiewaliśmy "mój sokole gromowładny, pytaj o mnie stepów sławnych..." z hitu naszej kochanej Edyty G.



Końcówka drogi po wertepach umiliło nam jasne miejsce na szlaku- Udabno. Mała gruzińska wioska, w której swój bar i noclegownie założyli Polacy. Lokal zwie się Oasis Club. Polecamy!!

To właśnie tutaj zjedliśmy najpyszniejsze kubdari w Gruzji, robione przez rodowitą mieszkankę wioski. Gospodarze bardzo serdeczni, goście również (przeważali Polacy). Mega pozytywem była dla nas akcja zorganizowana przez właścicieli. Za dowolna opłatą, polski fryzjer, który tam akurat przebywał, robił profesjonalne strzyżenia i stylizacje. Kasa szła dla dzieciaków z pobliskiej wioski.

W ten sposób poznaliśmy super starszą Panią z Polski- nazwaną przez nas Panią Alinką- która swoim stylem bycia i pozytywna energią mogłaby zawstydzić niejednego młokosa.



Po wypiciu kawy i zjedzeniu kubdari, udaliśmy się do skalnego miasta.
Miejsce ładne, choć efektu łał nie wzbudziło.




Zapewne przeszkodą był potęzny upał, który na szczycie przekraczał ponad 40 stopni. Ulgi nie przynosiły nasze kapelusze i picie wody. Po dwóch godzinach zwiedzania, wróciliśmy do naszego drajwera. Wszystkim polecamy kawę, jaką serwuje młody Gruzin wprost ze swojego garbusa !!:)



W drodze powrotnej znów zagladnęliśmy do Polaków z Oasis, by napić się piwa i ucałować na pożegnanie Panią Alinkę. Dwójka żałuje, że nie skorzystała z usług fryzjera, tym bardziej, że ten tak miło pomachał nam na pożegnanie.

Po dotarciu do Tbilisi, rozpoczęliśmy małe zwiedzanie. Złote dachy monastyrów i pomniki za bardzo kontrastowały z biedą jaką pamiętaliśmy w ostatnich dniach. Dość dziwnie wyglądałoby zestawienie złotego Jerzego na koniu z błotem Uszguli lub rozwalającymi się domami w Kazbegi.

Najprzyjemniejszą chwilą w stolicy (a to komplement dla miasta jakiegokolwiek) była wizyta w super restauracji FRIENDS HOUSE, na uroczej uliczce blisko najważniejszego monastyru Gruzji (Jedynka znów nie weszła przez krótkie spodenki)



Ogromnym plusem była Pani Kelnerka, która traktowała nas nie jak turystów ale jak rasowych Gruzinów. Tu pomocny okazał się nasz kwadratowy angielski. Właśnie tutaj zjedliśmy najlepsze pierożki (a zjedliśmy ich mnóstwo!!) w otoczeniu Rosjan, przezywających porażkę swojej drużyny na Euro 2016, oraz polskiego "malczika ze sutkami" :)




Po napełnieniu żołądków poszliśmy na zwiedzanie starej części stolicy oraz największych atrakcji miasta. Kupiliśmy kompot z wiśni i zrobiliśmy kilka fotek.

W zupełnych ciemnościach wróciliśmy jeszcze raz do naszej restauracji na pyszne gruzińskie wino. Trochę poszaleliśmy bo kieliszek kosztował 12 lari.



Pełni planów na jutrzejszy dzień, wróciliśmy do Pana Zdzisława i jego hostelu, gdzie daliśmy odpocząć naszym zmęczonym ciałom.


43. Kazbek

14 czerwca 2016
W drodze na Kazbek



Wczorajszy wieczór był dość niecodzienny. W barze Cafe 5047 zagadaliśmy do dziewczyny, która czytała polski przewodnik po Gruzji. Od słowa do słowa, okazało się, że to Gosia, z którą pisaliśmy kilka razy przed naszym wyjazdem z Polski oraz wymieniliśmy kilka smsów. Jakiż ten świat jest mały :)

A teraz wracamy do poranka.
Pobudka była wczesna, gdyż czekała na nas dość długa wycieczka w górę. Po wypiciu jogurtów (które baaardzo nam tu smakują) i zjedzeniu chleba, udaliśmy się między biednymi, wiejskimi zabudowaniami w kierunku kościółka Cminda Sameba. Jeśli ktoś z was wpisze teraz w google "monastyr+ Gruzja" ukaże mu się właśnie kościół Trójcy świętej na tle gór.



Droga zaczęła się nam jak po gruzie. Chodząc między domami, stajniami i gnojownikami, nie mogliśmy trafić na szlak prowadzący nas do kościoła. Za każdym razem zmylał nas...drut kolczasty zawieszony dość gęsto w poprzek ścieżki. Gdy już trafiliśmy na właściwy trop, ostre i ciężkie podejście dość dobrze dało nam się we znaki. Odpoczywając co chwilę po 50 minutach dotarliśmy w końcu do wymarzonego miejsca w Gruzji.

To właśnie tutaj nasze oczy kierowały się cały czas a nasze nogi zmierzały przez całą Gruzję. Miejsce jest fenomenalne. Nie przeszkadzał nam nawet mocny wiatr. Całując krzyż stojący na polanie pod kościołem, wiedzieliśmy, że to jest właśnie ta chwila, to miejsce i ten czas.

Łapiąc oddech i pstrykając kilka fotek udaliśmy się do środka. Monastyr bardzo malutki ale z duszą. Zakupiliśmy na pamiątkę dwa obrazki z wizerunkiem Najświętszej Panienki z Dzieciątkiem (bez twarzy).




Po opuszczeniu kościoła poszliśmy na ławkę na śniadanie. Jedząc chleb mieliśmy jedno z piękniejszych towarzystw o jakim mogliśmy marzyć- stado dzikich koni. Widok koni pijących wodę z tutejszego ujęcia wody, oraz spinających się na kościelne zbocze, zaledwie o 2-3 metry od nas, był nieziemskim przeżyciem.




Siedząc na ławce, dołączyły do nas dwie polskie pary, z którymi zamieniliśmy kilka grzecznościowych zdań. Na dłużej dołączył do nas Paweł, z którym jak się potem okazało, spędziliśmy cały dzień.

Pawle, uważaj- obiecaliśmy to napisać, więc piszemy-Paweł zaskoczył nas tym, że nie wiedział, iż znajduje się tutaj lodowiec!! Ech chłopaku!! byłeś totalnie nieprzygotowany!! (żart)



We trójkę udaliśmy się w kierunku góry Kazbek i lodowca. Trasa iście bajeczna. Po drodze mijaliśmy łąki pełne uroczych kwiatków, by za chwilę wejśc w śnieg, w który zakopywaliśmy się po kostki. Momentami było tak gorąco, że trzeba było podwijać spodnie a za chwilę wiało tak mocno, że czapka i bluza szła w ruch.



Niebo było jednak dla nas niezwykle łaskawe- cały czas Kazbek w swej krasie, stał przed naszymi oczami, nie chowając się nawet na chwilę. Z mijających osób na długo zapamiętamy parę z Holandii i Japończyka, który przy każdej sposobności posyłał nam grzecznościowe uśmiechy.

Spinając się po śniegu, minęła nas schodząca z góry polska ekspedycja, która w żartobliwy sposób zapytała czy też planujemy dzisiaj szczytowe wejście na Kazbek.



Była też chwila smutna i pełna zadumy. Po drodze minęliśmy tablicę upamiętniającą tragedię z 2013 roku, w której zginęła trójka młodych chłopaków z Polski. Ciało jednego z nich na zawsze pozostało na górze.

Może to i głupie ale wiemy, że czytacie to chłopcy. Zatem życzymy Wam zdobywania najwyższych szczytów w Wieczności!!



Po dotarciu na uroczą polanę postanowiliśmy odpocząć, zjeść i zawracać. Widok, który był przed nami w pełni nas zadowalał, Jak to zawsze mamy powtarzać w takiej sytuacji- wystarczy wyciągnąć rękę do góry, by połaskotać Boga w stopy. Jest wtedy tak blisko, I nie piszemy tutaj o wysokości, ale o naszym stanie ducha.



Powrotna droga, w której ominęliśmy zalegające połacie śniegu, idąc górą, minęła nam bardzo szybko. Dość wesołym zdarzeniem było "heeeej" jednej dziewczyny, która odpowiedziała na nasze przywitanie. Jedynka zażartowała, że to "heeej" brzmi bardzo po polsku i miała rację :) dziewczyna okazała się pełni uśmiechu Polką z pozytywna energią, której Polakom zawsze brakuje. Niestety ona wchodziła, my schodziliśmy.

W Pawle zaszczepiliśmy trochę chęć przebycia hiszpańskiego camino, gdyż jak sam powiedział, od dawna o tym myśli. Pawle, jeszcze raz polecamy.



Dochodząc już do wioski, w gruzińskiej wycieczce szkolnej, mały skandal wywołały kolorowe spodnie do biegania Jedynki, które wystawały spod spodni wierzchnich. No ale Jedynka już taka jest- kolorowy ptak, wbrew utartym standardom.
Zostawiliśmy plecaki w domu, zamieniliśmy ciężkie buty na trekingowe sandały i poszliśmy jeść. Piwo i ostri z Pawłem bardzo nam smakowały.
Polacy siedzący przy stoliku obok, standardowo się nie odezwali.
Po posiłku zaglądnęliśmy jeszcze do sklepu (znów pyszne wino za 10,50 lari, Jedynka wzięła klientkę sklepu za sprzedawczynie!!) i poszliśmy się wykapać, gdyż byliśmy umówienia na 19tą na suprę z Gosią i Pawłem.



Gosiu jeśli to czytasz- masz u nas ogromnego minusa za ponad 50 minutowe spóźnienie. Plusa masz za wielki uśmiech przy opowieściach o komisji losującej, Gmochu i leśnym ruchadle.

Czy komisja wyraża zgodę na plusa dla Gosi?? Trzy taktowne kiwnięcia głową. Nie ma sprzeciwu. Brawo Ty, Gosiu :)

Restaurację opuściliśmy dużo po 22ej, po licznych znakach Pani Aldony (tak nazywaliśmy kelnerkę) oraz wikidajła, którzy chcieli już iść do domu:)

Żegnając się za biesiadnikami, ubawieni kabinami w wc, podarowaliśmy im na pożegnanie gumy turbo. Zalani łzami tęsknoty za szczeniakami- bliźniakami, poszliśmy do swojej kwatery.



Wieczór upłynął nam na pakowaniu, a noc na męczarniach w śpiworach, w których spać po prostu nie potrafimy :)


42. Ijoł

13 czerwca 2016
Kazbegi

Wczoraj wieczór spełnił się tylko jeden cud- Polska wygrała z Irlandią. Drugi cud się ziścił dopiero w środku nocy, więc poszliśmy spać brudni. Dzięki Bogu (i Jedynce), mieliśmy ze sobą nawilżające chusteczki.



Poranek przywitał nas upałem, który wykorzystaliśmy na zrobienie przepiórek:) Po kapieli gospodarz przygotował dla nas śniadanie- chleb, jajka, miód, kawa i tradycyjnie ogórki z pomidorem.
Po posiłku udaliśmy się na ostatnią wycieczkę po uroczym miasteczku. Odwiedziliśmy trzeci monastyr (Jedynka nie weszła ze względu na krótkie spodenki!). Dwójka dostała gruziński opieprz, za kręcenie filmiku w monastyrze. Gruzini mogą to robić do woli, turystom, nie wiemy czemu, nie pozwalają.

Spacerując uliczkami, znów byliśmy zaczepiani przez taksówkarzy. Żegnając miasteczko, wypiliśmy piwo w dolnych krupówkach.

Wracając do hotelu, czekał już na nas gospodarz, by zawieźć nas do Kazbegi. Droga choć męcząca raczyła nas pięknymi widokami. Zbiornik wody Jinvoli, forteca Ananuri z XVII wieczną cerkwią pw. zaśnięcia NMP.



W dalszej trasie największe wrażenie zrobił na nas taras widokowy w Przełęczy Krzyżowej (2397m npm). Patrząc z niego, już człowiek jest gotowy umrzeć za najpiękniejszy widoki na świecie. Kierowca pokazywał nam świezy śnieg na szczytach, który Dwójka określiła cukrem pudrem na cieście Kilimandżaro :)







Po dojechaniu do stacji końcowej mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się w serialowym Miasteczku Alaska. Samo miasteczko nie powala urokiem, znów mnóstwo bezpańskich psów i brudu na ulicach. Przywitaliśmy się z nową gospodynią- sympatyczną, biedną Panią, Pokój 40 lari za dobę. Wzięliśmy dwa noclegi. Pokoje najprostsze z możliwych, przypominac mogłyby wiejskie pokoje sprzed 40 lat.
za bałagan, przepraszamy:) byliśmy w trakcie pakowania :)

Po rozpakowaniu udaliśmy się na obiad (2x zupa ostri, pierożki i piwo) i zrobiliśmy zakupy. Domasznyje wino, chleb, owoce, woda, czekolada, ciastka i...

...guma turbo!! Pewnie Ci starsi z nas pamiętają kultową gumę turbo:)



Z okna naszego domu rozpościera się widok na Cminda Samebe, czyli ulokowany na szczycie kościółek Trójcy świętej, a za nim bajeczny widok na Kazbek (5047 m npm.), o którym krążą liczne legendy. To nieczynny wulkan, do którego według opowieści, przykuty był Prometeusz, po tym jak skradł ogień dla ludzi.

Inna gruzińska legenda mówi, że kiedy Pan Bóg rozdzielał Ziemię między poszczególne narody, zachował dla siebie najpiękniejszy kawałek. Kiedy już skończył, okazało się, że pominął Gruzinów, którzy w tym czasie pili wino za jego zdrowie. Cóż było robić - musiał im oddać swój wymarzony zakątek.



Godz 17:54. Siedzimy na rozwalających się plastikowych krzesłach, na werandzie naszego miejsca noclegu. Pijemy najpyszniejsze wino z plastikowej butelki w naszych metalowych garnuszkach. No ale...

przecież nie przyjechaliśmy tutaj dla wygody i lansu, tylko dla przygody i widoków.




-------------------

Nauka skromności:

Tak jak pisaliśmy wcześniej, czekolady są w Gruzji dużo za drogie. Przed chwilą daliśmy najmłodszemu synkowi właścicielki- chłopcu o imieniu Ijoł- czekoladę, którą zakupiliśmy na jutrzejszy wymarsz w góry. Mały pooglądał co to jest, podziękował w swoim języku i... jakkolwiek to zabrzmi, przytulił do klatki piersiowej, tak jak dzieciaki przytulają nowe pluszaki. Wzruszająca scena