niedziela, 19 czerwca 2016

38. Bere bere bere

9 czerwca 2016
Uszguli

Po problemach z budzikiem Dwójki (nie przestawiła zegarka na czas lokalny) czynimy poranne rychtunki w dość ekspresowym tempie. Ciocia Teresa z Natalią czekają już na nas z chlebem, czajem i jajkiem sadzonym.

O dziewiątej wyruszyliśmy do Uszguli (najwyżej położona wioska w Europie) razem z dwoma Czechami, koreańskim małżeństwem, rudą Kanadyjką i Irlandką.



Niebezpieczna droga do wioski minęła nam w rytmach gruzińsko- europejskich hitów z radia. A więc ichniejsze "bara, bara, bara, bere, bere, bere" zamieniamy na polskie bara bara, rikitika tak :) potem leci gruzińska piosenka "hekta oka", Bella (mistrzostwo w wykonaniu Agaty T. !!) i żyrandol -Sia, którą z nami śpiewa Irlandka :)

Uszguli przywitało nas siąpiącym deszczem i błotem po kostki. I widokiem pięknych, choć zniszczonych baszt. Jedna z turystek, która przed chwilą wysiadła z innej marszrutki, miała na sobie bielusieńkie conversy :) powodzenia!

Główna uliczka Uszguli. Nas to nie przerażało, nic a nic.


Pierwsze wrażenie jakie na nas robi wioska? Błoto, to skarb Uszguli. Uliczki toną w błocie. Dwójka wpadła na pomysł by wizualizować sobie, że spacerujemy po szwajcarskiej czekoladzie, Niestety na początku nie pomagało :)

W oknie jednego domu, wołała do nas mała dziewczynka. Jej słodkie "helołłłłł" roztkliwiło nas maksymalnie. Do dziś nie możemy sobie wybaczyć, że nie mieliśmy w plecaku nic słodkiego.

Na górze wioski dołączył do nas piękny bezdomny pies. Natalia rzuciła mu odrobinę chleba, a ten w podzięce oprowadzał nas po wiosce. Kiedy zbliżył się do Koreanki, ta wydając dziwne dźwięki zaczynała panikować.



Mamy wielkiego farta, pop otworzył nam kaplicę, do której możemy wejść. Rzucamy datki do puszki w zamian za co zapalamy świeczki pachnące miodem a kilka bierzemy na pamiątkę do Polski. Uprzejmy Szwajcar pstryka nam fotki (niestety kompletnie nieudane, bo nie złapał ostrości).



Po wyjściu z kapliczki widzieliśmy dość niecodzienny dla nas widok. Na cmentarzach, przy grobach bliskich gromadzą się rodziny z jedzeniem i alkoholem. Chyba nam się to podobało. Lepsze to, niż lansowanie się nad grobami w święto zmarłych.



W miejscowym barze zjedliśmy obiad: przesuszone w kość szaszłyki  (w całej Gruzji tak je właśnie podają), zupa i duża kawa. Szaszłyka Jedynka przywiozła do domu, dla psa właścicielki, który Jedynkę prawdziwie pokochał. Okazało się, że szaszłyk ten to jakiś rarytas, więc wylądował na stole przy kolacji.

Wracamy do Mestii. W drodze powrotnej nasz krejzi drajwer podrywał Kanadyjkę i Irlandkę. W domu zapewne czeka na niego zona i dzieci, no ale co mu zależy? na zdrowie :)

Po powrocie obiad w Sunseti. W drodze do domu kupiliśmy Gospodyni czekoladki w sklepie (słodycze są strasznie drogie w Gruzji), na które późnym wieczorem zwołała swoje najlepsze przyjaciółki. Oczywiście Pani Teresa czekała na nas z kolacją, Chyba przytyliśmy na wyjeździe :)

Po kolacji poszliśmy na jedną z lokalnych baszt. Jedynka jako jedyna weszła na dach. Dwójka i Natalia zostały na pierwszym piętrze. Ech!! cóż to było za selfie Brendona!!

Agnieszko, proszę o przesłanie tego zdjęcia, a potem jego skasowanie ze swojego telefonu!!

Zaszliśmy do baru przy baszcie na piwo. Byliśmy świadkami pierwszej w naszym życiu supry- gruzińskiego toastu. Pięknie to wyglądało, choć głupio było nam się na to patrzeć. Zbyt intymna uroczystość.

Wracamy do domu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz