wtorek, 29 listopada 2016

48. Lizbona- miasto wypalone na płytkach azulejos

14-18 listopada 2016




"Kto nie widział Lizbony, nie widział rzeczy cudnej"- mawiają Portugalczycy i chyba mają dużo racji.







Kolejnym miejscem na ziemi do którego na kilka dni zaglądnęłą Jedynka i Dwójka, była właśnie Lizbona. Miasto kawy i kawiarenek, pysznych pasteis de nata, azulejos i starych tramwajów. I na tym zapewne moglibyśmy zakończyć ten post, dodając kilka zrobionych fotek.



Lizbona to miasto tak piękne i tak różnorodne, że nie sposób opisać je w kilkunastu zdaniach. Widok z tarasów widokowych na starą część miasta-Alfama- robi "kosmiczne" wrażenie. Jeśli dodać do tego samoloty lądujące co kilka minut nad naszymi głowami to w głowie mamy mętlik. Nowoczesność połączona z historią zaskakuje turystę na każdym kroku. No ale od początku.

Polskę opuszczaliśmy ze śniegiem na południu kraju a Lizbona przywitała nas pięknym lazurowym niebem i mega ciepłym słońcem. Już na lotnisku Jedynka odpinała kożuch ze swojej kurtki a Dwójka chowała szalik i rękawiczki do walizki:)



Dzięki zapobiegliwości Dwójki szybko odnaleźliśmy się w metrze ( polecamy zakupić w metrze przy lotnisku kartę 7 Colinas i od razu doładować za 10€, dzięki czemu przejazdy metrem, tramwajami i elevadorem są naprawdę tanie) i szybko dotarliśmy do naszego hostelu.
Chyba jeszcze nigdy w naszych dotychczasowych wędrówkach tak szybko nie odnaleźliśmy miejsca swojego nocowania :)

Hostel jak to hostel - nie wymagamy luksusów więc ocenę dajemy pozytywną. Tanio (8 noclegów za 50 €!!), czysto i klimatycznie. Jak ktoś chce podajemy nazwę: So Far, so Homey. Po rozpakowaniu i nałożeniu lżejszych ciuchów (a dokładnie to ściągnięciu grubych) wyruszyliśmy na zwiedzanie. Mapa była nam potrzebna przez pierwsze kilka minut. Potem kierowaliśmy się instynktem zwiedzacza i...zapachem. Tak, tak. Jedynka jak jest głodna to jest zła. Niepozorna z przodu restauracja ugościła nas luksusem wewnątrz i pysznym obiadem. A widok z okien był balsamem dla zmęczonego ciała.



Popołudnie i wieczór spędziliśmy na szczątkowym zwiedzaniu miasta. Przymusowa kawa i pieczone na ulicy kasztany były rozkoszą dla podniebienia.

Kolejne dni to zagłębianie się w miasto i odkrywanie kolejnych smaczków.

MIEJSCA

Ciężko powiedzieć co zrobiło na nas największe wrażenie (nie licząc upalnej pogody). Oboje zgodnie uznajemy, że wycieczka tramwajem 28 to frajda, którą zapamiętamy do końca swego życia. Za jedyne 1,20 € można zobaczyć to, co w Lizbonie jest najpiękniejsze. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy tej trasy nie przeszli też piechotą. Wskazówkami dla nas były tory tramwajowe :)















Z innych smaczków turystycznych Jedynka wybiera zdecydowanie widok na starą część Lizbony ze słonecznego tarasu, Dwójka zaś kawiarnię Brasileira oraz Pasteis de Belem- klimatyczne, stare i historyczne już miejsca (rocznik 1905 oraz 1837)

Takich kultowych miejsc jest w tym mieście multum. Wiekowy sklep handlujący świecami, pierwsza na świecie (!!!!) księgarnia Bertrand, pijalnia Ginjinha z legendarną wiśniówką sprzedawaną "na kieliszki", katedra SE, klasztor Hieronimitów, te miejsca można mnożyć i mnożyć.


Monumentalne i historyczne świątynie, które pokochaliśmy, mocno kontrastują z innym miejscem.

Najzabawniejszym punktem naszego zwiedzania, jakie odwiedziliśmy był sklep z puszkami sardynek. Puszki specjalne, bo oznakowane rokiem twojego urodzenia. Sympatyczna pamiątka z sympatycznego miejsca, które przypomina wesołe miasteczko. Wszystko kolorowe, uroczo tandetne i dzięki temu tak radosne.






Nie wspomnieć o małych kawiarenkach, to tak jakby nic nie powiedzieć o Lizbonie. Są na każdym kroku idealnie wkomponowane w przestrzeń. Wykorzystują każdy metr wolnej przestrzeni. Wiele z nich ma też wiekową tradycję. Ale chyba cała Lizbona taka jest. Historyczna.

Wszystkie te miejsca zapamiętamy na zawsze, bo każde z nich kojarzy nam się z konkretna historią i konkretnymi ludźmi. No właśnie, teraz...


LUDZIE

Pierwsze miejsce w tej kategorii zajmuje kelnereczka (śliczna murzynka, którą nazwaliśmy po swojemu Elizką) z naszej kawiarenki Cister, w której codziennie jedliśmy śniadanie. Kawa, wyciskany sok pomarańczowy, jajecznica , tosty i do tego to co w Lizbonie je sie zawsze i o każdej porze- ambrozja smaków z francuskiego ciasta i kremu budyniowo-waniliowego. Proste i smaczne.


Na podium znajdzie się również Pani ze sklepu z pamiątkami zwana przez nas Czesią. Miła, sympatyczna i "do przodu". Kiedy z jej ust padły słowa "bjutiful boy from polonia" od razu wiedzieliśmy, ze równa z niej babka. Potem kilkakrotnie widzieliśmy ją zwiedzając miasto. U niej też kupiliśmy "krzyżowe" pamiątki do domu.


Trzecie miejsce to babcia (pseudo Wanda) w wieku grubo po 70-tce, która nie zważając na otaczający ją świat, świetnie tańczyła przy muzyce ulicznych grajków. Turyści i młodzi lizbończycy byli zachwyceni, starsi ludzie patrzyli na nią z niesmakiem (a zapewne z zazdrością!!) Aparaty i telefony poszły w ruch, wiec zapewne filmik wkrótce ktoś zamieści na yt :)

Zaraz za podium jest...sardynkowa obsługa sklepu. No ale Wanda na podium musiała być :)





Daleko poza podium są dealerzy, którzy na każdym kroku zaczepiają turystę, wyciągając z kieszeni swoje trofea. Wiedzieliśmy, że to na nas czeka, więc zaskoczenia u nas nie było. Kto chciał to korzystał, nas zwiedzanie- i nie tylko zwiedzanie- na haju nie jara (czyt, jaha!). Życie jest na tyle piękne by przeżyć je bez zamglonego spojrzenia, prawda? Przecież tego życia jest tylko "mała garść".

















SMAKI

Lizbona to miasto ciasteczka i kawy. Nasz numer jeden to deser o którym już wspominaliśmy tutaj wiele razy. Siłą tej słodkości jest bez dwóch zdań prostota. Kubki smakowe szaleją a świeżo zaparzona kawa tylko pogłębia tę rozkosz.

Numer dwa to danie równie proste co smaczne. Portugalia słynie z sardynek. Nie tych malutkich z puszki, ale ładnie i smacznie podanych. Chyba każdy kto odwiedza Lizbonę, musi spróbować.

Kolejny smak to lokalna wiśnióweczka. Jeśli chcielibyśmy opisać sposób podania i picia, to każdy czytający pomyślałby o tanim lokalu, gdzie Polaczki upijają się tak mocno, że spadają pod stolik. Tam jednak stolików nie ma. Turysta wchodzi do lokalu wielkości naszego ganku w domu, pan nalewający kładzie na barze plastikowe/szklane kieliszki  i z wielka wprawą nalewa alkohol. Obowiązkowo do kieliszka muszą wpaść dwie wisienki :)
Fajne to i radosne. Ludzie stoją przed lokalem, kostka brukowa klei się do butów (lub na odwrót) od rozlanego słodkiego alkoholu, kazdy trzyma w ręce kieliszek i toczy ze sobą trzeźwe rozmowy. Nie widzieliśmy tam, żadnego pijaczka czy lokalnego "kubusia" :) Od razu widać inną kulturę picia.

Kasztany. One skradły nasze podniebienia równie mocno co słodki deser. Pieczone na kazdym rogu ulicy. Jedliśmy je pierwszy raz. Smak nieznajomy choc podobny do czegoś. Jedynka obstawia gotowany bób, wprawiona w gotowaniu Dwójka- połaczony bób, żółty groszek i ciecierzyce.



Porto i sangriję też zaliczyliśmy. Portugalskie wina też. Owoce morza również. No ale to smaki nam już znane więc peanów pisać nie będziemy. Bo nie trzeba. Smaczne to po prostu :) a kto już napcha żołądek tymi łakociami musi zjeść ichniejszego hamburgera czyli bifana, bułka z grillowanymi kawałkami mięsa. Nic więcej. Bez żadnych dodatków i ulepszaczy. No dobra, Dwójka dolewała sobie duuuuużo majonezu :)

WIDOKI

Pewnie moglibyśmy to podciągnąć pod miejsca, ale kategoria jest inna.

Lizbona słynie z widowiskowych tarasów widokowych. Siedząc na jednym z nich termometr wskazywał...28 stopni. Dla przypomnienia data: 17 listopada :)

Wiele widoków pozostanie z nami już na zawsze. Obraz zachodzącego słońca na Placa do Comercio przy rytmach koncertu muzyków z afryki wycisnął z nas łzy szczęścia. To jeden z ładniejszych widoków miejskich ever:) choć na zdjęciu nie czuć, że foto jest zrobione w wielkim mieście :)


Widok uliczek Alfamy z jej ulicznymi graffiti oraz wiecznie wiszącym praniem. Tak zapamiętamy Lizbonę. Starsze babcie wychyląjące się z okien i wieszające pranie na balkonach.

A obok nich koty na parapecie. Nawet pranie wywieszone w wielkim mieście ma tutaj swój urok i klimat!



Widok z okien drewnianego tramwaju. Zwłaszcza widok na radosnych i uśmiechniętych ludzi. Tego w Polsce brakuje- radości i uśmiechu typowego dla południowców.


Dlatego Jedynka i Dwójka mają już bilety. Toskanio czekaj na nas w lipcu i sierpniu!! :)


                                   
                                                                                                               Obrigado !



--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------






























niedziela, 19 czerwca 2016

47. Polak w Gruzji- nasze podsumowanie

Jako optymiści zaczniemy od pozytywów, bo te stanowczo przesłaniają minusy.



Gruzja to kraj pięknych widoków i pięknej natury. Kraj pachnący kolendrą i najsmaczniejszymi pomidorami na świecie. To także kraj z pięknymi świątyniami, historią których Dwójka się interesuje.



To kraj wysokich gór, pokrytych w czerwcu świeżym śniegiem aż po spalone słońcem stepy na południu. To deszczowa i chłodna pogoda, która za kilka dni, kilkaset kilometrów dalej, zamienia się w 40 stopniowe upały. lub połacie śniegu, kiedy spacerujesz po górach.



To kraj dobrych ludzi- im biedniejszych, tym z większym sercem. Pysznej kuchni, świetnego piwa i bardzo dobrego wina. W menu restauracji widzieliśmy butelki nawet po 60 lari, ale i tak najsmaczniejsze było to domasznyje, którym częstują cię gospodarze. Najbiedniejsza Pani Walia, od razu postawiła wino, ciasteczka i słonecznik do łuskania na stół. To był gest, który zapamiętamy na zawsze.

Ale Gruzja to też kraj skrajności o których pisaliśmy już tu wielokrotnie. Złote pomniki w stolicy, mosty za kilka milionów dolarów, kontrastują tu z biedą, która nawet u nas w czasach komuny, aż tak bardzo nie piszczała.

Uszguli

To kraj biednych wsi, po ulicach których spacerują krowy a świnie ryją każdy zielony skrawek trawy. To państwo opuszczonych domów, rdzy na dachach, ogrodzeniach i autach. To kraj brudu, bo Gruzini to po prostu lenie, którym się nie chce, bo się nie opłaca.

Dworce autobusowe odstraszą każdego piechura, nachalni taksówkarze, szaleni kierowcy z zawsze pękniętymi przednimi szybami, to widok, który będzie się długo pamiętać.

Jeśli komuś nie przeszkadza (nam absolutnie nie przeszkadzało, bo wiedzieliśmy gdzie jedziemy) brak ciepłej wody w łazience, załatwianie się do latryny, nie zawsze świeża pościel w hostelu (Tbilisi, Hostel Lucky), a chce się zmęczyć wędrówkami i poznać życie ludzie od kuchni, a nie tylko od strony hotelowego baru, serdecznie wszystkim polecamy.



I jak widać po naszych opisach, Gruzja to miejsce gdzie można spotkać naprawdę miłego Polaka, daleko poza granicami.

Agnieszko, Natalio, Gosiu i Pawle- dziękujemy!! Będziecie długo w naszej pamięci! No i mamy nadzieję na podtrzymanie znajomości.

Kerowniczko, jeszcze raz dziękuję, że zagadałaś wtedy do nas na lotnisku. Chylimy czoło :*


To były cudowne wakacje, w pięknych okolicznościach przyrody. Błękitne kwiatki na stokach górskich do dziś nas rażą w oczy :) wirtualny bukiet takiego błękitu specjalnie dla Was :*



I jeszcze coś co nas dwoje najbardziej łapało za serce. Gruzja to kraj bezpańskich i okaleczonych psów, nad którymi nikt nie ma żadnego nadzoru.

Pies z Mestii z odgryzionymi przez inne psy uszami, na zawsze pozostanie w naszej pamięci.


:(:(:(



--------------------------------

Zgodnie z naszą tradycją, mała podpowiedź naszych przyszłorocznych, długich wakacji :)
Przed wyjazdem do Gruzji, Jedynka oglądała na Canal+ Discovery zajefajny dokument o pieszych wędrówkach po Toskanii...

tak, tak! wiemy...


w skrajności w skrajność.

Didi madloba 
czyli dziękujemy bardzo!!




46. Tylko Ty i ja- najbrzydsze miasto świata

17 czerwca 2016
Kutaisi

O godz 8:00 Pani Walia czekała już na nas ze śniadaniem. Słodka bułka, którą wcześniej kupiliśmy dla Niej, plus kawa dobrze nam zrobiły.
Wymarsz marszrutką o dziewiątej, w towarzystwie czwórki Czechów (nazwaliśmy ich Ace of Base), którzy tak jak my jutro będą z nami lecieć do Katowic.



Droga (6 lari) minęła szybko,.. Kutaisi jest miastem...hmmm..jakby to napisać, by nie obrazić mieszkańców tego miasta? Może napiszemy wprost. To najbrzydsze z możliwych miast. Odwiedziliśmy monastyr Bagrati, w którym przechowywane sa relikwie sześciu świętych oraz replika całunu turyńskiego.


To właśnie ze wzgórza tego monastyru widać, jakim miastem jest Kutaisi. 99 procent dachów pokrytych jest rdzą, większość ulic jakimi szliśmy nie było zamiatanych od miesięcy. Jedynym zielonym punktem jest park w centrum.



Obiad zjedliśmy w, ponoć jednej z najlepszych, restauracji BARAQA. Tak nam powiedziała młoda dziewczyna, która zaczepiła nas w parku. Jedzenie było dziwne. Smakowało średnio, choć ładnie wyglądało. Jedynka wzięła egzotyczne mięso z granatem (spieczone na kość), Dwójka grzyby z ich serem. Do tego zupy- te akurat były dość dobre.


Największą frajdę sprawił nam targ. Taki o jakim marzymy w naszych miastach. Mnóstwo swieżych i suszonych ziół, kawa i herbata na wagę, multum przypraw, mięs, warzyw i owoców. Istna feeria barw, smaków i zapachów. Plus do tego wszystkie rzeczy, które można kupić na naszych targowiskach- pisklęta, młode króliki, chemie, ciuchy itd.

Kupiliśmy szafran, mieszankę przypraw do zupy ostri, churcho, rewelacyjnego suszonego granata do sałatek oraz 10 sztuk czurczcheli, dla bliskich.

Panie sprzedające namawiały nas jeszcze na czaczę- ale to alkohol nie dla nas. 70 procentowy bimber jest stanowczo nie dla nas.



Około 19 udaliśmy się na lotnisko. Pan taksiarz wziął 25 lari. Nie chciało nam się jechać pod McDonalda (jedynego w mieście), z którego odjeżdżają marszrutki.

45. Ruskij jazyk, łatwyj jazyk

16 czerwca 2016
Borjomi



Pobudkę planowaliśmy bardzo wcześnie, by udać się na dworzec kolejowy i porannym pociągiem (6:40) pojechać do Borjomi a stamtąd do Achalcyche. Niestety przeszkodzą okazała się pogoda a dokładnie nocna i poranna ogromna burza.
Plany zmieniliśmy z minuty na minute. Około 10tej marszrutką wyruszyliśmy do Borjomi. Koszt 7 lari. Deszcz nie ustępował zarówno w drodze jak i po przybyciu do uzdrowiskowego miasteczka. Własnie przez deszcz postanowiliśmy tutaj przenocować.



Nasze kroki skierowaliśmy do Hotelu Spa&Wellnes, gdzie cały dzień spędziliśmy w saunie, salonie masażu oraz na zabiegach w leczniczych wodach.

Kto nas zna, wie, że poprzednie zdanie było kompletną ściemą:D

Na dworcu zaczepiła nas starsza Pani, która za 40 lari oferowała pokój. Pani Walia (imię prawdziwe) okazała się, dużo gadającą starszą osobą. Ech!! ależ Jedynka mogła się wykazać swoim rosyjskim językiem, który w zapomnienie poszedł zaraz po maturze czyli wieki temu:) Komplementy Pani Walii w stylu "ty ocień haraszo gawarisz pa ruski" łechtały naszą prózność :)

Dostaliśmy bardzo skromny pokój. Dwa łóżka i jedno krzesło. Nic więcej. W całym domu widac było biedę właścicielki. Wprawdzie wiele rzeczy- meble czy wyposażenie łazienk,i było starych i zużytych ale czystość w domu było widać i czuć. To właśnie tutaj dostaliśmy niesamowicie czystą, białą pościel do łózek.

Po rozmówkach polsko-rosyjskich poszliśmy na rekonesans po mieście. Obiad w restauracji "2+1" był bardzo tani i smaczny. Dwójka zachwyciła się prostą sałatką łączącą zaledwie 3 składniki: kurczak, świeże ogórki starte na tarce oraz majonez. Plus przyprawy do smaku. Połączenie smaków innowacyjne ale dzięki temu bardzo na plus. Chyba tutaj była najlepsza zupa ostri. Jedynka wkuszała też ichniejszą wersję sałatki greckiej. No i gruzińskie piwo.



Kilkanaście metrów od restauracji było ujęcie leczniczej wody, którą nazwaliśmy po naszemu "wodą z jajczanem patosu". Jajczan od smaku wody po zepsutych jajkach plus skorodowanej blachy :)  a patos...hmmmm...

Miasteczko próbuje jeszcze zyć tym patosem, najlepszego uzdrowiska w byłym ZSRR. Niestety z patosu nic nie pozostało. Walące się i zrujnowane bloki, chylące sie ku ziemi stare deomy i standardowo już w Gruzji bezdomne psy. Tu ich było bardzo dużo.



Przy pobliskich straganach kupiliśmy lokalny specjał- szyszki w miodzie, który ponoć działa cuda. Tu przy okazji Jedynka pozdrawia swoją Panią doktor :) antybiotyk na kaszel nie pomógł :)
Uroczą Panią handlującą tymi specjałami była wnuczka Polki, która uciekła w powstaniu. Jej babcia nosiła nazwiska Piotrkowska i mieszkała w Warszawie.

Deszcz niestety dawał się nam we znaki, więc wróciliśmy na chwilę do naszej gospodyni. Ta opowiedziała nam historię swojego życia. Bardzo wcześnie została wdową, miała dwójkę dzieci na wychowaniu, wyszkoliła je, dzieci (nauczyciel i rentgenowiec) mieszkają w mieście a ona sama utrzymuje się z emerytury- 160 lari!! Dla porównania- jeden chleb w całej Gruzji kosztuje 1 lari. Zatem jedna nasza noc u Pani Walii, to 1/4 jej emerytury.
Zostawiliśmy jej wszystkie nasze bandaże, gaziki, tabletki przeciwbólowe, maść na stłuczenia itd. Apteczka cała została w Borjomi u babci Walii :) Kupiliśmy też kawę , ciasteczka i słodka chałkę. Bieda (bezradność?) tej Pani i Jej sąsiadów po prostu przerażała.

Widok z okna u Pani Walii na dom sąsiada.

Na mecz Polska-Niemcy nie czekaliśmy bo był o godz 23ej miejscowego czasu więc po 21 poszliśmy się kąpać. I tu niespodzianka. W domu nie ma ciepłej wody. No ale zimna woda, zdrowia doda, więc w takich nastrojach opuściliśmy łazienkę. Nie będziemy ukrywać, było nam cholernie zimno, tym bardziej, że na dworze było chłodno, a w łazience nie było szyby w okienku :)

W tle butelki, które można kupić do czerpania jajecznej wody.



44. Dawid Gie.

Wymarszem marszrutką o godz 7:00, zaczęliśmy kolejny dzień w Gruzji. Droga minęła szybko, gdyż 80 proc jazdy Jedynka przespała,

Dworzec w Tbilisi znów okazał się traumą. Naciągacze, brud, handlarze od wszystkiego co się da sprzedać, masa okrzyków i smrodu, spowodowały, ze szybko swe kroki skierowaliśmy do stołecznego metra. I tutaj należy własnie metro pochwalić. Wchodzisz, kupujesz kartę plastikową za 2,50 lari a potem tylko doładowujesz. Koszt jednego przejazdy na całęj linii to zaledwie 0,5 lari. Metro okazało się strzałem w dyche!!



Szybko dotarliśmy do Placu Wolności z wielkim kiczowatym pomnikiem Jerzego, gdzie w kilka minut znaleźliśmy hostel Lucky, gdzie mieliśmy spędzić kolejną noc.

Wielki, brzuchaty Pan Gospodarz (nazwany przez nas Zdzisłąwem) na wieść, że jesteśmy z Polski, powiedział coś, co Polacy słyszą najczęściej w Gruzji: "Kaczyński super prezydent! Kaczyński supermen!"

No cóż, jedni wierzą w ufo, inni w supermena.

Po rozpakowaniu i przepakowaniu się do mniejszego plecaka, wróciliśmy metrem na paskudny dworzec, by wynająć taksówkę do skalnego miasta Dawid Garedża. Kierowca za dużo gadał, chciał 100 lari, my zeszliśmy do 60. Droga męcząca, pod koniec przypominająca stepy, dlatego razem śpiewaliśmy "mój sokole gromowładny, pytaj o mnie stepów sławnych..." z hitu naszej kochanej Edyty G.



Końcówka drogi po wertepach umiliło nam jasne miejsce na szlaku- Udabno. Mała gruzińska wioska, w której swój bar i noclegownie założyli Polacy. Lokal zwie się Oasis Club. Polecamy!!

To właśnie tutaj zjedliśmy najpyszniejsze kubdari w Gruzji, robione przez rodowitą mieszkankę wioski. Gospodarze bardzo serdeczni, goście również (przeważali Polacy). Mega pozytywem była dla nas akcja zorganizowana przez właścicieli. Za dowolna opłatą, polski fryzjer, który tam akurat przebywał, robił profesjonalne strzyżenia i stylizacje. Kasa szła dla dzieciaków z pobliskiej wioski.

W ten sposób poznaliśmy super starszą Panią z Polski- nazwaną przez nas Panią Alinką- która swoim stylem bycia i pozytywna energią mogłaby zawstydzić niejednego młokosa.



Po wypiciu kawy i zjedzeniu kubdari, udaliśmy się do skalnego miasta.
Miejsce ładne, choć efektu łał nie wzbudziło.




Zapewne przeszkodą był potęzny upał, który na szczycie przekraczał ponad 40 stopni. Ulgi nie przynosiły nasze kapelusze i picie wody. Po dwóch godzinach zwiedzania, wróciliśmy do naszego drajwera. Wszystkim polecamy kawę, jaką serwuje młody Gruzin wprost ze swojego garbusa !!:)



W drodze powrotnej znów zagladnęliśmy do Polaków z Oasis, by napić się piwa i ucałować na pożegnanie Panią Alinkę. Dwójka żałuje, że nie skorzystała z usług fryzjera, tym bardziej, że ten tak miło pomachał nam na pożegnanie.

Po dotarciu do Tbilisi, rozpoczęliśmy małe zwiedzanie. Złote dachy monastyrów i pomniki za bardzo kontrastowały z biedą jaką pamiętaliśmy w ostatnich dniach. Dość dziwnie wyglądałoby zestawienie złotego Jerzego na koniu z błotem Uszguli lub rozwalającymi się domami w Kazbegi.

Najprzyjemniejszą chwilą w stolicy (a to komplement dla miasta jakiegokolwiek) była wizyta w super restauracji FRIENDS HOUSE, na uroczej uliczce blisko najważniejszego monastyru Gruzji (Jedynka znów nie weszła przez krótkie spodenki)



Ogromnym plusem była Pani Kelnerka, która traktowała nas nie jak turystów ale jak rasowych Gruzinów. Tu pomocny okazał się nasz kwadratowy angielski. Właśnie tutaj zjedliśmy najlepsze pierożki (a zjedliśmy ich mnóstwo!!) w otoczeniu Rosjan, przezywających porażkę swojej drużyny na Euro 2016, oraz polskiego "malczika ze sutkami" :)




Po napełnieniu żołądków poszliśmy na zwiedzanie starej części stolicy oraz największych atrakcji miasta. Kupiliśmy kompot z wiśni i zrobiliśmy kilka fotek.

W zupełnych ciemnościach wróciliśmy jeszcze raz do naszej restauracji na pyszne gruzińskie wino. Trochę poszaleliśmy bo kieliszek kosztował 12 lari.



Pełni planów na jutrzejszy dzień, wróciliśmy do Pana Zdzisława i jego hostelu, gdzie daliśmy odpocząć naszym zmęczonym ciałom.