wtorek, 15 sierpnia 2017

58. Bolonia


...bez spaghetti po bolońsku, 
za to z zupettą...
kończymy nasz pobyt :(



nocleg: hostel We Bologna



To był nasz najdłuższy etap z miasta A do miasta B. Mimo to bardzo szybko dostaliśmy się na północ. I o dziwo po raz pierwszy widzieliśmy deszcz. Wprawdzie padał zaledwie kilka minut, jednak oboje pomyśleliśmy dość nieskromnie, ze Włochy już za nami płaczą :)

Do najlepszego hostelu - jak się później okazało- z naszych dotychczasowych podrózniczych hosteli, dostaliśmy się dzięki pomocy bardzo sympatycznej Włoszki. Jej "in my opinion" zapamiętamy na zawsze :)






Na miejscu zostawiliśmy tylko bagaż (zameldowanie od godz 15:30) i uderzyliśmy w miasto :).

Centrum, do którego podprowadza Via Independenzie z mniej lub bardziej ekskluzywnymi sklepami, niczym nas nie zaskoczyło. Cegła i jeszcze raz cegła. No i trochę białego i różowego marmuru. 


Zaskoczyła nas ilość arkad. Wiecie, że w samym mieście jest 53 km arkad, które chronią przechodnia przed deszczem? Niektóre z nich naprawdę przyprawiają o zawrót głowy! 
Podejrzewamy, że trudno jest zmoknąć w tym mieście :) plusem była jedna z krzywych wież, o których nie mieliśmy pojęcia :)













Skupimy się tylko na plusach, gdyż nie chcemy pisać o tym, że posąg Neptuna jest schowany za rusztowaniami i plandekami :( ależ żal :(









To tutaj znajduje się Bazylika św. Petroniusza. Kościół znany z tego, iż dwukrotnie państwo islamskie chciało go zniszczyć. Jaki był powód? na jednym z fresków w kaplicy, znajduje się scena piekła,  w której diabeł pożera postać podpisaną jako "Mahomet". Do dzisiaj przed wejściem do tej świątyni stoi uzbrojona policja oraz wojsko. A każda większa torba jest przeszukiwana :) W tej Bazylice jest też zegar świetlny, który nie pokazuje jednak godzin a datę :)

zegar świetlny na podłodze :)


Wieczorem wróciliśmy do hostelu by się w końcu zameldować.  I tu mega pozytyw. Mimo rezerwacji w pokoju wieloosobowym, dostaliśmy piękna dwójkę z łazienką:)

Noc w klimatyzowanym pokoju minęła nad wyraz spokojnie:) niestety ta noc zwiastowała sobotę- ostatni pełny dzień we Włoszech. 

Bazylika świętego Dominika (tego od zakonu dominikanów) to najjaśniejszy punkt naszego zwiedzania. Jego kaplica ze szczątkami, to jedna z piękniejszych kaplic, jakie do tej pory widzieliśmy!

wewnątrz szczątki św. Dominika


Wstyd się przyznać ale w ten ostatni dzień zamieniliśmy się w shoping Queen :) na wyprzedażach Jedynka zakupiła spodenki i dwie koszulki:). W ciągu dnia zjedliśmy prawdziwego hamburgera z wołowiną i po raz kolejny odwiedziliśmy lokal z bardzo dobrymi piwami:)

Jeśli przeczytaliście każdy nasz post z Toskanii, chyba dojdziecie do wniosku, że jesteśmy pijakami i żłopiemy tylko piwsko. Niestety na upały tylko to było dobre. 40 stopni w cieniu powodowało, że piwo dość dobrze nas nawadniało :)









I nastał ostatni wieczór i najbardziej wystawna kolacja podczas tego pobytu :)






I teraz zagadka: gdybyście w menu  pizzerii przeczytali "zupetta di mare" jaki obraz dania stanąłby Wam przed oczami? 
Już podpowiadamy. Owoce morza z pomidorami w talerzu zrobionym z pizzowego ciasta. Jedno z lepszych dań ever.  Kelnerka Azerenka* tylko dodawała urokowi temu lokalowi.








Wracając do hostelu zrobiliśmy ostatnie prezentowe zakupy- makinetka Dwójki!!-  i...poczuliśmy że nasz urlop dobiegł końca. Czuł to nasz organizm, który w nocy nie pozwolił nawet na krótki sen.

Niedzielne śniadanie w hostelu i wyjazd na lotnisko...

tak się zakończył nasz urlop :(

Podsumowanie

Plusy:

- hostel ba 6 gwiazdek
- kuchnia i piwo
- kościoły
- "ciao bello"

Minusy:

- "ciao bello"
- wieczorny syf po codziennym bazarze
- tylko centrum atrakcyjne dla turystów
-kolejna bezdomna i pijana Polka, która popijała mleko z kartonu na głównym placu miasta i wydzierała się, że "trzeba rozje..ć tą pier..ną Polskę"


włoska fantazja!!


Coś od nas i o nas na zakończenie.


Będąc we Włoszech nasza Pani Premier zapytała na twiterze "czy jest coś piękniejszego niż Polska?"

Otóż tak! piękniejsza jest cała Toskania. Chyba nawet piękniejsze są całe Włochy, gdzie przed każdym sklepem stoi miska z wodą dla psa, gdzie mieszkańcy nie upijają się winem tylko delektują każdą kroplę. Piękniejsze są ich święta lokalne, bez tego zadufania i wzniosłości. I przede wszystkim bez polityków. Oni po prostu potrafią się bawić na placu kościelnym, gdzie wino leje się strumieniami i nikt nikogo nie nazywa "gorszym sortem"
Piękniejsi, bo radośniejsi są ludzie, którzy wpadają do baru tylko po to by pogadać z barmanem i napić się espresso. 
Piękne są "stacje napraw rowerów":)

I piękniejsi są bo w jakikolwiek sposób starają się pomóc uchodźcom. Zapewne posypią się na mnie  gromy za te słowa. W ostatnim czasie byliśmy w Lizbonie, Barcelonie, Paryżu i teraz w kilku włoskich miastach. Nie widziałem żadnego żebrzącego uchodźcy.  
Widziałem pijanych i bezdomnych Polaków. 
Tzw. uchodźców widziałem  przy najbrudniejszych pracach. Zamiatanie ulic, mycie naczyń w barach, sprzątanie w hotelach. Nikt z "białych" tego nie robi. Wzruszająca była scena w hostelu We Bologna, kiedy młoda barmanka uczyła dwójkę czarnoskórych dzieciaków obsługi ekspresu do kawy. Oni stali i pokornie patrzyli, bo wiedzieli, ze dzięki temu zarobią kilka euro.

Nie widziałem tych, którzy siedzą na socjalu. Widziałem ciężko pracujących ludzi. Wieczorem, kiedy w Bolonii zwinął się bazar, za sprzątnie tej góry syfu zabierali się właśnie oni. Podjeżdżał autobus, z którego wysiadali oni i zabierali się za porządki. 

A jeśli nawet podchodzili do nas i oferowali tandetne wisiorki za kilka euro...no cóż, dla nas  nie było  to uciążliwe. Wręcz przeciwnie. To było upokarzające dla nich. Mamy pracę, dom, jedzenie i ciepło łózko. Oni muszą sprzedawać tandetę, by dostać od swojego pracodawcy trochę kasy.



PS. Jedno z nas obiecało przed wyjazdem pozdrowić Paulinę i Jej Mamę. Co tez czynię w tym miejscu :) poooozdrawiam!!

57. Montepulciano




...Bóg, wino i muzyka...
czyli nasze pożegnanie z Toskanią.

Nocleg: hotel Granducato




Z Pienzy do tego uroczego miasta dostaliśmy się w kilkanaście minut. W busie były z nami tylko dwie kanapy czyli Amerykanki, co nie zwiastowało tłumów :) Montepulciano to miasto Up & Down. Ulice prowadzą w górę lub ostro w dół z centralnie usytuowanym rynkiem na wzgórzu. Właśnie na tym rynku przeżyliśmy jeden z najpiękniejszych wieczorów w Toskanii.

Hotel mimo swoich trzech gwiazdek był mocno "robotniczy". Dwójka zazwyczaj w takich nocuje, kiedy jeździ na wyjazdowe szkolenia:)

Miasto to jest kolejnym filmowym miasteczkiem. To własnie tutaj kręconą jedną ze scen do "Księżyca w nowiu" z sagi "Zmierzch". Nawet mamy zdjęcia w tym samym miejscu, w którym filmowy Edward chciał dokonać swojego wampirzego comming outu :)

Po pierwszych hotelowych rychtunkach od razu ruszyliśmy na zwiedzanie. Najszybciej zlokalizowaliśmy "E Lucevan Le Stelle", gdzie miły barman nazwany przez nas Prego* uroczył nas zimnym moscow mule i lokalnym makaronem pici w sosie pomidorowym. 

Zwiedzając miasto oczywiście zahaczyliśmy o lody (limonka z bazylią!!) i zjedliśmy przepyszną pizze w lokalu  Trattoria di Cagnano, który odwiedziliśmy w sumie trzy razy. To tutaj podają najlepsze pizze we Włoszech!!



Wieczór spędziliśmy bardzo kulturalnie słuchając orkiestry symfonicznej i przygladając się próbom o niedzielnego spektaklu. Oczywiście znów mieliśmy sporo szczęścia- miasto szykowało się do swojego święta :) Babcia- chochlik ze spektaklu, musi mieć co najmniej nominację do złotych globów w kategorii komedia- aktor drugoplanowy.

Pierwsza noc minęła spokojnie, choć krwiożerczy wampir pozostawił po sobie czerwoną plamę na pościeli. Do dziś nie wiemy czy był to zwykły komar, czy może Edwar Cullen :)

W ciągu dnia odwiedziliśmy Duomo, które w końcu było otwarte dla zwiedzających. Pizze znów zjedliśmy w naszej ukochanej restauracji, gdzie Pani Renata* (Mauer Różańska) oraz kelner Patryk*. miło połechtali nasze podniebienia i zołądki :)



Od tej chwili zaczęło się coś, co nie można nazwać inaczej jak tylko darem z niebios.

Dwójka chciała iśc do hotelu zmienić buty na bardziej popołudniowe, co tez uczyniliśmy. Wychodząc z hotelu od razu weszliśmy w środek montepulcianowej fiesty. Tak ja Toskania przywitała nas we Florencji pochodem, tak Toskania żegnała nas w Montepulciano swoimi pochodami ze sztandarami!! 


Miasteczko szykowało się do święta Bóg-Wino-Muzyka.



Do centrum miasta podprowadzili nas chłopcy z chorągwiami swoich dzielnic, by na rynku dać niesamowity pokaz swoich umiejętności!



A potem zaczęło się picie:):):):)

Kupując bilet za 12 € w formie pięcioramiennej gwiazdy, dostaliśmy kieliszek na wino i fajną zawieszkę-koszyk na tenże kieliszek. I tak to w pięciu różnych częściach miasta mogliśmy kosztować lokalne wina. Przy okazji kolejnej degustacji róg gwiazdki był odrywany przez someliera:)  kapitalnie pomyślane i świetnie zorganizowane :) Wyglądało to tak:

Jedynka z kieliszkiem na szyi


Po upiciu, tzn. wypiciu wszystkiego co się należało rozpoczął się koncert lokalnego bandu na schodach Duomo. Wokalistka i jej "rome wasn't built in a day" to hit naszego pobytu!!


tańczyliśmy pod sceną nie patrząc na opinie lokalsów i innych turystów. Zresztą po chwili dołączyli inni, w tym pani Profesor*, która śmiało dotrzymywała nam kroku :)



Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Wracając do hotelu po raz ostatni zahaczyliśmy po pizze na wynos (frutti di mare) i pożegnaliśmy się z Renatą :)

Noc miała być krótka- zaledwie 4 godziny snu, gdyż rano zmierzaliśmy już do Bolonii- miasta naszego odlotu do Polski :(

Podsumowanie

Plusy:

- festiwal
- pizza u Renaty
- moscow mule z prego kelnerem

Minusy:

- autobusy na wąskich uliczkach
- dziwne "piętrowanie" w hotelu
- okropne śniadania 



56. Pienza


...miejsce to samo, 
tylko gladiator inny...


nocleg: B&B Camere Andrei



Z San Gimignano udaliśmy się do filmowej mieścinki- Pienzy. 
Miasto wielkościowo podobne, wpisane jednak na listę Unesco, zapewne dzięki Dolinie Val d'Orcia i dawnemu papieżowi Piusowi II.

Bez niego Pienza byłaby dziś Pinezką o której świat by nie usłyszał. A usłyszeli nawet w Hollywood :) Ale o tym później.



To właśnie od Pienzy zaczynają się cyprysy tak dobrze znane z widokówek. Zaczynają się tez słoneczniki. Wyobraźcie sobie tez łany słoneczników przy wjeździe do miasta. Ładny widok, prawda? Otóż nie. Nas przez istniejącą susze, przywitały hektary spalonych w słońcu czarnych słoneczników bez liści. Czarne kikuty. Nic więcej.



No ale, to w tym mieście poczuliśmy w naszych serduchach PRAWDZIWĄ TOSKANIĘ!!



Opisując pobyt w Pienzie grzechem byłoby nie wspomnieć o naszym noclegu. kameralny pokój z ogromna łazienką niczym nie ustępował luksusowym hotelom. Od razu mieliśmy skojarzenie z Suso w Santiago :)
Właściciel niezwykle dbał o luksusy swoich gości!
Kosmetyki, pościel, ręczniki- wszystko z najwyższej półki! szampon, mydełka, balsam do ciało- wszystko było eco i z toskańskich upraw- włączając w to papier toaletowy :)



To także pierwszy nocleg, w którym mieliśmy klimatyzację. Niestety nocą przegrywała z włoskimi tropikami. Jedynka nie spała całą noc a Dwójka dziwnie śniła :) a przecież z rana czekał nas  plan zdjęciowy :)




Już widok z tarasu na dolinę, z lampką wina Brunello, zwiastował atrakcję, na którą przygotowywaliśmy się od samego początku. Jeszcze w Polsce wiedzieliśmy że chcemy iść na tą łąkę i zobaczyć to, co widział On...

enigmatycznie piszemy, prawda?

Już wyjaśniam.  Kto z Was oglądał "Gladiatora" z Russelem Crowe, zapewne pamięta scenę, w której główny bohater umierając przenosi się duchem do swoich rodzinnych stron. Idzie przez zboże a na drodze czeka na niego żona i syn. Pamiętacie?

We filmie wyglądało to tak:

Russel C.



W naszej wersji wygląda to trochę inaczej.Tak, tak! Zlokalizowaliśmy bardzo szybko to miejsce :)
 Niestety zboża na tym polu nie było. No ale każde z nas poczuło się przez chwilę jak mały gladiatorek. W końcu byliśmy w tym samym miejscu.

Jedynka :)
Świadomi tego, że najlepsze zdjęcia wychodzą o wczesnym poranku udaliśmy się zaraz po szóstej rano na sławną łąkę:) Ridley ani Russel niestety na nas nie czekali :)

Po sesji zdjęciowej śniadanie a potem rekonesans po mieście i drobne zakupy upominkowe. Mydełka o zapachu wina oraz bransoletka na 50 urodziny Toma!!

A teraz coś co lubimy najbardziej czyli kuchnia! Kolację jedliśmy w ristorante Al Fierale. Choć grzechem jest to nazwać kolacją. Jedliśmy lasagne z mięsem z dzika. Według Dwójki to najlepsza lasagne w życiu, Jedynka musiała się z nią zgodzić :)



I standardowo już kategoria ludzie:) Szopenhałerowie*, Julita ze swoim fagasem, Pani z rodziną 500+ oraz Mięsojeże. No i "perspektywiczny" Włoch z żoną  i tańczącą w złości córką:)

Kogo zapamiętamy z Pienzy?

* przede wszystkim uroczą i uśmiechniętą Silvie (Fede) * od drinków i wina Brunello. 
* kelnerka z Al Fierale, której Jedynka pisała włoski komentarz na telefonie
* barman z pizzerii Pummaro, który jako jedyny zagadał do nas dłużej niz standardowe prego i grazie :)
* dziewczyna ze sklepu Porta Della Cavina z mydełkami i bransoletką Toma
* narodziny Kauczorów :):):)
* skaczący mały Lorenzo, który jak dorośnie będzie batmanem albo supermenem
* lodziarz Tomasso * z lodziarni Fredo
* zapocona Viola Dejwis*, która zamiast pracować siedziała na schodach kościoła i grała w klocki na komórce :)
* babcie Adoloratę*. którą spotkaliśmy na dworcu w Sienie, a która pomogła nam w znalezieniu autokaru do Pienzy i która pięknie nas pożegnała machaniem




Plusy:

- niezapomniane widoki na d'Orcie
- gladiator przede wszystkim
- lody nociola z pełnymi orzechami oraz fragola z prawdziwymi truskawkami
- pyszna kuchnia- zwłaszcza lasagne
- granaty na drzewie i jajka białe i żółte rosnące na krzaku w doniczce :)





Minusy:

- samo miasto nie dostarcza atrakcji na więcej niz pół dnia 
- nieprzydatny punkt informacji turystycznej! kobieta tam pracująca (nad rzeką piorąca) siedzi tam chyba za karę!!
- exchange, które nie jest exchangem ale za to ma wejście jak w star treku :):):):)














Ps. mała prywata Jedynki:

wiem, że tak nie jest no ale...łudzę się tym, że moja była Pani doktor Agnieszka W. to czyta. Jeśli tak jest, to baaaardzo Panią pozdrawiam :) 

56. San Gimignano


...włoski Manhattan,
przez Pogibonsi...


nocleg: casa Aladina

Jeszcze przed opuszczeniem kempingu, niczym dobry sensacyjny film, oglądaliśmy jak półkolonia składa swoje namioty. Wygrały dziewczyny. Niemiecka rodzina, nadal milczała a Grecy* razem z nami pakowali się w dalszą drogę.



Śniadanie na dworcu z pysznym panini, zrekompensowało utratę jednej z filtrujących butelek. Niesmakiem był dla nas dworcowy "Łonowiec". Droga z przesiadką w Pogibonsi minęła spokojnie. Już widok z okien busa zwiastował to, co nas czekało.



San Gimignano to bajkowe miasteczko z kategorii "chcę tu zostać". Włosi nazywają je swoim Manhattanem. Prawdziwa perełka wśród małych miasteczek. Pełne i gwarne od turystów ulice (była niedziela!) zapowiadały miejscowe dożynki. Właśnie tego dnia miasto świętowało swojego patrona. 

Miasteczko mimo, że niewielkie, swoje zycie skupia na dwóch placach- Piazza Cisterna z zabytkową studnią oraz przyległym Piazza del Duomo.






To własnie na Piazza Cisterna mieści się włoska świątynia lodów. Gelateria Dondoli, której własciciel dwukrotnie zdobył tytuł mistrza świata! Pewnie niewielu z Was w ogóle wiedziała, że odbywaja się takie lodowe mistrzostwa :) Jego lody vernaccia o smaku lokalnego wina są po prostu obłędne!

To w Gimignano po raz pierwszy musieliśmy odwiedzić aptekę, mimo że nasza apteczka jak zawsze jest przygotowana na takie wyjazdy. Niestety Dwójce na oku wyskoczył jęczmień. Miły Pan aptekarz o dziwo nie zalecił iladianu :) ale zapisał fachowe krople do oczu. Jęczmień zniknął po dwóch dniach. 

W porze lunchu skosztowaliśmy smaków toskańskich: deska serów i wędlin, dżem z czerwonej cebuli i fig, oraz kanapek z wątróbką, truflami oraz ichniejszego sera. A do tego wino wernaccia:)



W odpowiedzi na nasze zamówienie, pan kelner powiedział : PERFETTO :) zapewne zaskoczyło go to, że w porze obiadu turyści nie zamawiają makaronów, zatem podszedł do nas i zapytał: what's your nazione:):):)

Święty Patron miasteczka, musiał sobie chyba wziąc wolne tego dnia, gdyż pod wieczór połowa miasta nie miałą prądu. Szybko więc przenieśliśmy się na drugą część do zwalistej Łucji* na spaghetti oraz bardzo dobrą panzanelle- sałatkę z suchym chlebem. W barze tym pracowała polska kelnerka, więc Jedynka musiała ją pozdrowić :)



Dzień i noc to wystarczający czas na poznanie tego miasteczka. Nawet odwiedziliśmy ich mury z tarasem widokowym:) Miasto jest piękne ale na jeden dzień. No chyba, że wygramy w lotka to kupimy sobie tutaj dom na weekendowe wypady :)

Podsumowanie:

Plusy:

- piękne stare miasto z wieżami
- mistrzowska lodziarnia
- dobra kuchnia

Minusy:

- poniedziałkowy targ kiczu
- nie weszliśmy do Duomo ze względu na dozynki :(
- ciastka riccarelli- stare i twarde biszkopciki
- "ta piz..da nie odpowiedział mi dzień dobry!" (przepraszamy za słownictwo)







55. Siena


...w mieście syna Remusa,
Rady Dziewięciu
i polskich dziewczyn na kempingu...





Nocleg: camping Coleverde

Piza pozostała już tylko wspomnieniem. Do Sieny dostaliśmy się sprawnie, mimo iż z jedną przesiadką. Na miejscu, na sieneńskim dworcu drogę wskazał nam bardzo uprzejmy młody Włoch. 
Po 15 minutach piechotą dotarliśmy do naszego...kempingu. Tak, tak!! Jedynka i Dwójka po raz pierwszy w swej podróżniczej karierze nocowała na campingu. I to aż trzy noce :)
Kemping z serii luksusowych. Są pola namiotowe, miejsca na przyczepy, wielkie wieloosobowe namioty z łózkami oraz na bungalow, w którym my spaliśmy. Fajna drewniana budka z dwoma łóżkami i łazienką. Plus lodówka i szafki. No i "ganek" i miejsce do biesiadowania przed domkiem. 

Na terenie ośrodka jest restauracja, sklep, basen i inne udogodnienia. Dojazd do centrum miasta zajmuje 5 minut. Autobus odjeżdża praktycznie spod bramy kempingu. 



Jako, że dotarliśmy późnym wieczorem, już nie wychodziliśmy "w miasto". Po kąpieli i praniu zostaliśmy poczęstowani pysznym zimnym arbuzem przez Greków, którzy zamieszkiwali bungalow obok. Grecy okazali się Holendrami, ale dla nas i tak będą Grekami, ze względu na wygląd Pana Holendra :)

W restauracji kempingowej przeżyliśmy niemały szok. A nawet dwa. Cała załoga to polskie dziewczyny, młode studentki, które dorabiają sobie w okresie letnim. Był też kelner Włoch, który mówił trochę po polsku bo "mam dziewczyna z Polski" jak nam wyjaśnił :)

Drugi szok to jedzenie. Po takim miejscu każdy turysta spodziewa się posiłku najgorszego z możliwych. A tu proszę- pysznie, niedrogo i pięknie podane. Szef kuchni- mistrz! Makarony rewelacyjne, zwłaszcza ten z łososiem no i sałatka siena :) Zwłaszcza sałatka przypominała nam kolacje z camino:)



Pierwsza noc dość konkretnie zapowiedziała co nas czeka.  Bungalowy nagrzane w ciągu dnia, w nocy zamieniały się w piekarnik a sen nie dawał żadnego wytchnienia. No ale...

Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy dość wcześnie, zanim Piazza del Campo było jeszcze puste. O Sienie mówi się, ze co trzecie drzwi prowadzą do baru, restauracji lub jakiegoś muzeum. Miasto standardowo szybko zapełniło się tłumem turystów. Różnej nacji i różnych języków. Największe tłumy gromadzą się oczywiście na Il Campo, czyli pięknym placu otoczonym ceglastymi budynkami. Taka właśnie jest cała Siena. Ceglasta i zabytkowa.






Wiedząc, że na naszym kempingu są przepyszne obiady nie zachodziliśmy do żadnej jadłodajni. Nasze jedyny posiłki w mieście ograniczały się do śniadań. Podczas pierwszego Dwójka zaliczyła na starcie wpadkę. Wylała całą kawę na stolik :) Pan kelnerobarman od razu przyniósł nową.

Miło wspominamy w tym mieście zimnego arbuza jedzonego na schodach ekskluzywnej galerii sztuki, która chwilowo miał przerwę :)

Co jeszcze zapamiętamy ze Sieny? 



nie będziemy standardowo pisać o muzeach i świątyniach, które trzeba odwiedzić. Dla nas miasta to ludzie i małe placyki tętniące życiem. To ulotne chwile, które zapamiętujemy dzięki konkretnym ludziom i zdarzeniom. Dlatego na zawsze zapamiętamy niemiecką rodzinę "van uytfank". Śmiesznie było patrzeć na nich kiedy mąż-żona-córka nie odzywali się do siebie przez cały dzień, mimo że ocierali się o siebie na dziedzińcu swoich namiotów. Smażyli sobie niemieckie kiełbaski na kuchence i jedli je z włoskim gnocchi. Oczywiście jedli w milczeniu.


Co jeszcze zapamiętamy ze Sieny? Polskie dziewczyny w restauracji. Natalia "Szpryc"* ("proszę Pana"), Elene Wieśninę* oraz brazylijską dziewczynę*

Ostatniego dnia przed nasz bungalow zawitała półkolonia w ilości 5 chłopców, 2 dziewczyny (w tym jedna ragazza ze ślicznymi lokami) oraz ich opiekun. Najzabawniejszy z nich, brudas jakich mało, od razu po przyjściu poszedł na basen. Reszta poszła pod prysznic:) 

Zapamiętamy ostatnią sobotnią kolację i przeprosiny dziewczyn za "serwis" :) będziemy pamiętać chłopaka z dworca, który pomógł nam już na starcie. Oraz babcię, która kilka dni później pomoże nam się wydostać z tego miasta :)




To w tym mieście, na centralnym placu, Jedynka płakała na widok babci z Alzheimerem, która wystraszona siedziała na wózku inwalidzkim i mocno trzymała za rękę swojego syna. Ten strach bezradności tak znany z oczu Aleksandra... Wiem Tatuś, że byłeś wtedy ze mną  :)
No i Siena to narodziny zajawek "co nic nie mówisz?", "ile masz lat?", "masz dziewczynę?" :):):) tu też były łzy, ale już inne. Łzy radości i wygłupów jak małe dzieci. 

Podsumowanie

Plusy:

- Il Campo z fontanną (o dziwo, mimo suszy, tryskała wodą!)
- sieneńska katedra i sanktuarium św. Franciszka
- kemping, o którym możemy pisac godzinami :)
- likiery i inne alkohole, które kupiliśmy sobie do domu

Minusy:

- brak wiatraka w bungalow (ale i tak było fajnie)
- za wysokie lub za niskie poręcze przed bungalowem (tylko my wiemy dlaczego!!:):):) 
- komary, do których ciężko się przyzwyczaić




* wszystkie imiona są pseudonimami na nasze potrzeby. Dzięki temu zapamiętujemy anonimowych ludzi na długie lata :)

54. Piza


...miracoli,
czyli zielono, biało i niebiesko



Mimo, że nie są to barwy włoskiej flagi, takie kolory towarzyszyły nam dzisiaj od wczesnych godzin.
O szóstej rano opuściliśmy przecudowną Lukkę, by na chwilę zawitać do Pizy.



Zielono od trawy i wielkiej ilości kwiatów na ulicach, biało od kamienia z budowli, którą corocznie odwiedza 2 miliony turystów i niebiesko od koloru nieba, z którego kolejny już dzień leje się żar.





Piza to miasto- prostytutka :)można wziąć na godzinę, może dwie. Znane na całym świecie, ale oprócz Piaza Miracoli z krzywą wieżą, katedrą i baptisterium nie ma nic ciekawego do zaoferowania dla turysty.

Na Miracoli można zachwycić się wszystkim. Poza wieżą, pięknie prezentują się drzwi do katedry, które prezentują biblijne sceny ale również...znaleźć tam można jednorożca. Nam niestety nie udało się go zlokalizować. Tłum "tamagoczi" czyli Azjatów tak na nas napierał, że woleliśmy uniknąć męczeńskiej śmierci:)

To właśnie tutaj kupiliśmy najpiękniejsze różańce ever! Prezent dla Mamusi Natalii oraz Tatusia Henia, powinien wywołać u nich grande sorridere :)


I na tym zapewne każdy turysta kończy zwiedzanie tego miasta. My chcieliśmy zobaczyć jeszcze coś co już wcześniej widzieliśmy w Paryżu. To właśnie w Pizie swoje ostatnie dzieło wykonał wielki "streetartowy" mistrz Keith Haring. Na szczęście władze miasta rewelacyjnie zabezpieczyły mural na ścianie. A kawa pita na wprost tego dzieła smakowała wręcz artystycznie:)


A teraz pędzimy na pociąg do Sieny. Po drodze mijamy coś co nas ogromnie zasmuca. Czworo bezdomnych pijaków z...Polski. Dwie brudne i śmierdzące kobiety i ich towarzysze. Wstydziliśmy się, że jesteśmy Polakami przed długą chwilę. No ale... jedni zbierają kasę na wyjazd do Włoch a inni zbierają kasę na ulicy we Włoszech by pić i żulić :/

Podsumowanie

Plusy:

- przecudowna rzeźba "fallen angel" na Piaza Miracoli
- Piaza Miracoli z całym anturażem
- różańce
- freski Keitha

Minusy:

- okropne żarcie
- polskie żuliany zwane przez nas Kubusiami
- jeden wielki bazar z chińskimi krzywymi wieżami