niedziela, 19 czerwca 2016

39. W drodze do krzyża

10 czerwca 2016
Mestia



O świcie wyruszyliśmy z dziewczynami pod krzyż górujący nad miastem. Po drodze kupiliśmy kabanosy, jogurty, baton orzechowy i chleb. Fota Jedynki z chlebem wywołała uśmiech przejeżdżających autem Gruzinów.
Agnieszka już na trasie odpuściła nasze tempo. Chciała pobyć sama. Nie protestowaliśmy.



W drodze spotykaliśmy Polaka, który robił rozeznanie krainy. Za rok chce tu przyjechać z żoną. Jak sam przyznał, jest maratończykiem, co nijak się ma do jego palenia papierosów. Na słowa małej reprymendy ze strony Natalii powiedział, że przez papierosy kończy maraton 20 minut dłużej :)

Po drodze z widokiem na cuda natury, mijaliśmy już standardowo mnóstwo krów i dzikich koni. Gdy dotarliśmy na miejsce, schowaliśmy się pod dachem i tam zjedliśmy śniadanie. Niestety padało coraz mocniej. No ale od czego mamy Natalię?? Na platformie czyniła buddyjskie "czary" i przywoływała słońce. Jej układ ćwiczeń, totalnie nas zaskoczył. Zadziałało!!



Słońce zachęciło nas do dalszej wędrówki nad jezioro Koruldi. Miejscami mijaliśmy spore place śniegu na trasie. Jedynka ulepiła bałwana:)



Natalia i Dwójka (zwłaszcza Natalia) zachwycały się krową, która... no po prostu się załatwia. Jedynka była w totalnym szoku, kiedy widziała konia, który chronił swoją klacz i źrebaka, przed ostrzałem fleszy.



W drodze spotkaliśmy dwie Polki- od razu według naszego zwyczaju nazywamy je po swojemu: Olga Borys (podobna!!) i Duża Asia :)

W połowie trasy robimy współne foto leżąc na śniegu. Niestety pogoda zmienia się z każdym krokiem. Nadciągały ogromne chmury nad szczyt. Widoczność sięgała kilku metrów więc zdecydowaliśmy się na powrót. Koło "schroniska" skręcamy na prawo- największy błąd jaki do tej pory zrobiliśmy. Ścieżka jest zbyt ostra, za wąska i cholernie śliska od deszczu. Zawracamy, mimo że Natalia upierała się, ze da radę :)
Na górze podpowiadamy spotkanym Czechom, by zrobili tak samo. "Ratujemy" też spotkaną grupę Polaków, którzy nie potrafili wrócić z góry do miasta. Miło było nam usłyszeć za swoimi plecami: "gdyby nie oni, bylibyśmy w głębokiej dupie" :)



Do miasteczka wracamy w kompletnym milczeniu, co do nas niepodobne. Każde z nas potrzebowało pobyć sam ze sobą. Jedynki myśli wędrują baaaaardzo daleko.

Kochany Tatusiu Aleksandrze, wiem, że patrzyłeś na nas z góry. Mamusiu Zosiu, dziękujemy, że byłaś tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki...


W mieście małe zaskoczenie. Restauracjja Sunseti jest zamknięta. Idziemy jeść do Laili. Natalia ma problem w kantorze, bo Jej euro ma 3 milimetrowe rozdarcie. Ratuje Ją Agnieszka, z którą idzie do banku. W restauracji posilamy się pysznym obiadem i piwem, które podaje nam barman przypominający Chrisa Browna, choć murzynem nie był :D

W drodze do domu kupujemy 3 litry swojskiego wina (daliśmy się nabrać i zapłaciliśmy 30 lari) oraz swańską sól. Na cenę przymrużamy oko, wszak to nasz ostatni wieczór w rejonie Swanetii.

Wino obalamy na ganku u Pani Mzuri. "Warszafka" próbuje się wkręcić na naszą suprę, więc uciekamy na kolację przygotowaną przez ciocię Teresę (naprawdę miała na imię Swietlana), która cały czas mówiła "dziękuję, dziękuję". Po kolacji dajemy Pani Mzuri dodatkową kasę, za nieplanowane przecież posiłki. Protestuje, ale siłowo wkładamy Jej do kieszeni. Nigdy Jej nie zapomnimy.

We czwórkę idziemy do Laili, gdzie niestety natrafiamy na Warszafkę. Zapraszają nas do stołu, gdzie siedzą również Olga Borys i Wielka Asia. Pijemy z nimi piwo (pozytywne zaskoczenie dziewczyną z Wawki, która jest z Łodzi) i uciekamy do domu.



Niestety pora pożegnać się z Agnieszką i Natalią. Dziewczyny na zawsze pozostaniecie w naszych sercach! Agnieszko, dziękuję, że do nas zagadałaś na lotnisku!!

Pakujemy się. Noc mija za szybko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz