sobota, 28 maja 2016

30. Niespodziewany alarm i rekonesans miasta.


...As if
I`m ever gonna take you beck
As if
It`s ever gonna come to that...

Przez sen rozpoznaję tą melodię.
Myślę sobie: ktoś w międzynarodowym towarzystwie ludzi, z którymi śpimy w sali słucha Edyty G.

Coraz wyraźniej i głośniej dociera do mnie melodia utworu, który każdego dnia budzi mnie o poranku.

Melodia gra i nikt jej nie wyłącza?!
Dlaczego nikt nie wyłączy tego coraz głośniej brzmiącego utworu?!
Przecież poza nami śpią tu 22 osoby!
Cóż byłby to za stres, gdyby to z mojej komórki wybrzmiewał ten utwór, ale przecież jak tylko wsiedliśmy do samolotu, moja komórka została wyłączona na amen.
Na cały barceloński urlop.

Tymczasem skończył się refren utworu, jest "instrumental" i zaraz Edyta rozpocznie śpiewanie zwrotki.

No coraz wyraźniej słyszę ten utwór.
Otwieram oczy.
Siadam na swoim łóżku zlokalizowanym na piętrze.
Ludzie szemrają, a ja wyraźnie słyszę, że komórka wybrzmiewa pod naszym łózkiem!

No ale jak??!!
Przecież to niemożliwe!!
Jak ona mogła się włączyć i wybrzmiewać budzące tony?!
Jedynka z dołu wyszukuje po dźwiękach telefon Dwójki i podaje jej na górę.
Ale wtopa!
Ale siara!
To mój telefon!
Wyłączam go drżącym palcem i telepie mnie ze stresu.
Kładę się jeszcze na poduszkę, ale serce tak mi wali z emocji, że chyba już nie usnę.

To ja!
To przeze mnie pewnie wszyscy mieli przerwę w spaniu!


   Mimo trzech godzin snu, wstaliśmy rześcy.
Pełni energii i optymizmu pognaliśmy na poranną toaletę, a potem do holu na śniadanie.
W sali już było trochę rannych ptaszków, którzy czekali aż automat skończy lanie porannej kawy, potem pobierali tostowe pieczywo, dżemiki, szyneczki i sery, a potem z talerzami podążali do stołów.
Przy śniadaniu, naszym zwyczajem, narodziły się nazwy charakterystycznych osób.
Poza Xao i Bao, naszymi sąsiadami z łóżka obok, był tu Algierczyk, kleryk Rafał, czy... Lidka :P
Ta ostatnia- wyjątkowo zabawna, bo zagadująca do wyłapanych przez swój wzrok "ofiar".
Jeśli byłaś młodą, anglojęzyczną i samotnie siedzącą przy stoliku dziewczyną, Lidka podchodziła i z przemiłym uśmiechem dosiadając się, rozpoczynała słowotok :)

Zaraz po śniadaniu, wyszliśmy na podbój miasta.
Z racji tego, że nasz hostel usytuowany był blisko najbardziej rozpoznawalnej, widokówkowej budowli, po pięciu minutach byliśmy już przy katedrze Sagrada Familia.
Poranek zapowiadał się już słonecznie, choć po 8ej słońce jeszcze było uśpione.
Monumentalna świątynia zrobiła na nas wrażenie.
Pomysłowość, ukryte przesłania, bajkowość, jak i kształty czerpane z natury, to cechy charakterystyczne dla jednego z kontynuatorów tego dzieła, a autora wielu zachwycających budynków i zabudowań Barcelony- maestro Gaudiego.
Najbardziej zapamiętamy widok katedry z perspektywy ławeczki przy oczku wodnym usytuowanym na jednym z placów porośniętych bujną zielenią i kwieciem.
Pierwsze zachwyty tym widokiem skierowaliśmy do naszych bliskich, komentując urzekające widoki, ale i zupełnie ludzkie, przyziemne czynności, jakimi niewątpliwie były wyprowadzane przez swych panów i pańcie psy :)
Metropolia, czy wieś, psy wszędzie takie same i fizjologię swą załatwić muszą :P
Właściciele zaś przechadzający się alejkami, ulicami, czy siedzący przy kawuńce, z gazetą na stoliku, dzień rozpoczynają ospale, od powolnego rozkręcania się po wieczornym fiestowaniu.
Na pocieszenie za kilka godzin sjesta :P

Około 10ej docieramy do Park Guell.
Bardzo urokliwe miejsce!
Oaza, którą zachwycają się turyści, a w której odpoczywają zmęczeni hałasem miejscowi.
Park bardzo rozległy, z częścią płatną, do której jest wstęp na określoną w bilecie godzinę.
My swoje wejście mieliśmy za 4 godziny, więc sporo czasu, by móc przespacerować się urokliwymi alejkami, tunelami z zachwycającymi kolumnami, a wszędzie dookoła piękna wiosna z zielenią, palmami, pachnąca kwieciem i pomarańczami na drzewach. Wśród spacerowiczów dużo Polaków.
Zachwycam się pięknie kręconymi jak sprężynki włosami czarnoskórego dzieciaka, którego mama woła.... Tomek, chodź tu! :):):)
Dzięki ulicznym grajkom rozbrzmiewają tutaj śpiew, gitara, skrzypce...
Dookoła pełno też ulicznych handlarzy, którzy w zależności od pogody i panującej sytuacji, sprzedają odpowiedni towar, a gdy tylko dostaną cynk, że policja jest blisko, cały swój kram zamykają w kapę i "rozpływają się" w tłumie :)
Niezwykłości temu miejscu dodaje niewątpliwie mikroklimat i piękne widoki na panoramę miasta.
Siedząc na ławeczce można cieszyć wzrok, a zamiast wróbla, gołębia, czy wrony, zobaczyć zieloną papużkę! :)
Kiedy przyszła nasza pora wejścia na biletowany teren, byliśmy już tak rozleniwieni błogim odpoczynkiem, ale i spragnieni hiszpańskiej kuchni, że migiem przeszliśmy przez miejsca, które trzeba koniecznie zobaczyć.
Domek Gaudiego, salamandra, no i najdłuższa ławeczka wykładana zgodnie ze stylem mistrza- odłamkami ceramiki.
Widok na panoramę miasta jest tu jeszcze bardziej urokliwy,

Powrotna droga do centrum minęła szybko i sprawnie.
Ze stacji Alfons X szybko dojechaliśmy linią metra do Plaza Catalunya.
Tutaj da się już wyczuć tętniącą miejskim rytmem Barcelonę.
Zlokalizowaliśmy najbardziej znany w mieście deptak- La Rambla i podążyliśmy w dół mijając ulicznych sprzedawców oraz tłum ludzi.

Kiedy nagle w bocznej uliczce ukazał się znajomy z przewodników szyld St Josep La Boqueria, wiedzieliśmy, że tam właśnie chcemy się udać :)
Od wejścia oczy cieszą się sprzedawanymi tam różnobarwnymi znakomitościami.
Są tłumy ludzi, panuje tu gwar i czuć klimat wielkomiejskiego bazaru.
Słodycze, soki, owoce, przyprawy, stoiska mięsne, rybne oraz rozmaite budki tapas i lokale gastronomiczne.
Wybieramy jeden z nich, by zjeść sztandarowe hiszpańskie danie- paellę, którą uwielbiamy.
Normalnie w komplecie byłaby też sangrija, ale naczytawszy się wiele o lokalnym trunku- cava, wybieram właśnie taki aperitif do dania.
Jedynka lokalne piwo Moritz.
Paella przygotowywana jest na bieżąco, co doskonale można obserwować siedząc za barem.
Czas oczekiwania też jest długi, więc wiemy, że nie będzie to gotowiec, czy mrożonka.
Mmmm- dzięki ci Hiszpanio za ten smak :)
Nasyciwszy żołądki i zmysły wszelkie do pełni szczęścia potrzebowaliśmy jeszcze naszej ulubionej sangrii :)
Zafundowaliśmy sobie ogromne jej kufle i z długich słomek sączyliśmy ją, obserwując przemieszczających się turystów.
Potem poszliśmy dalej.
To dalej, było stosunkowo blisko :)
Znajduje się tu najbardziej zachwycające miejsce- Plaza Reial- nazwana przez nas małą Kubą
Brak tylko pana skręcającego cygaro i sprzedawców rumu :)

Po dokładnym zapoznaniu się z najbardziej uczęszczaną ulicą, skierowaliśmy się w stronę pomnika Kolumba i podążyliśmy portową dzielnicą Port Vell
Miejsce równie urokliwe co mały "kubański" placyk.
Z jednej strony część portowa, z drugiej ruchliwa droga, a między nimi zdobiona palmami aleja dla spacerowiczów, rolkowców, deskorolkowców, czy biegaczy.
Kierujemy się nią aż do charakterystycznego przejścia zwieńczonego ogromnym skorpionem :)
Przechodzimy obok Correos y Telegrafos i dzielnicą Barri Gotic, kierujemy się w stronę Arc de Triomf. Stąd już blisko do naszego hostelu.
Po drodze wbijamy jeszcze na piwko do przydrożnego lokaliku.
Bar prowadzi młode rodzeństwo o azjatyckich korzeniach.
Chłopak przynosi nam kufle, piwo i w podziękowaniu za odwiedziny- typowo barceloński tapas- pa amb tomaquet. Jest to wtarty w kromkę pieczywa, przekrojony na pół, dojrzały pomidor. Całość jest skropiona oliwą i posypana solą. Czasami pieczywo wcześniej naciera się ząbkiem czosnku.
Tu go nie było, ale o tej porze ciężko byłoby po nim zasnąć, a i zapach w sali noclegowej byłby mało fajny :)
Pomidorowo mija nam też droga do Hola Hostal Eixaple.
Młody Hiszpan, zamykający już swój uliczny kramik- warzywniak pakując pozostałe na ladzie pomidory, oferuje je nam w połowie ceny :):):)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz