środa, 16 lipca 2014

18. >100

Porankiem dnia wczorajszego zaraz po sniadaniu, które jedliśmy z dziewczynami, opuscilismy wspaniałą alberge Paloma y Lena w San Mamede.
Dzień powitał nas pochmurna aurą.
Może to i dobrze,  bo ciężko znosi się spiekote od samego rana aż do późnych godzin popołudniowych, kiedy jest się w ciągłym marszu z plecakiem na ramionach.



Pierwszym większym miastem, przez które przechodzilismy była Sarria.
Zaraz po przebyciu 3 km ukazywały się budynki śpiącego jeszcze o tej godzinie miasta.
Sarria, to istotny punkt na trasie camino szczególnie dla hiszpańskich peregrino.
Przekracza się tu magiczną ostatnią setkę kilometrów, wiodącą do Santiago de Compostela.
W Hiszpanii in plus postrzegana jest przez pracodawców  wzmianka w CV o posiadanej komposteli.
Do otrzymania bowiem świadectwa przejścia drogi pieszo wystarczy odbycie 100 km.


Ruch na trasach wzmożony jest juz od bardzo wczesnych godzin.
Wczoraj pierwszy raz trasa wiodła nas przez moment wzdłuż torów kolejowych.
Niesmowite w camino jest to, że nie wiesz co czai się za zakrętem. Pole, kamienista ścieżka,  a może kolejny raz trzeba będzie przejść tuż obok czyjejś stajni? :)
Początkowo najwięcej było kamienistych drozek, które dawało się po kilku godzinach odczuć pod stopami.
Kiedy docieralismy do Portomarin niebo było już w pełni błękitne, a słońce grzalo jak oszalałe.
Interesujące jest wejscie do tego miasta.
Trasa wiedzie bowiem przez mega długi most na mega szerokim odcinku rzeki.
Po pokonaniu rzecznej atrakcji,  czekają do przebycia dluuuugie schody (niczym w azjatyckich filmach walki) wiodące do największej zabytkowo atrakcji miasta- kościoła Santa Nicolas, który przed zalaniem miasta przez tame, został rozebrany na czesci i kamień po kamieniu odbudowany w centrum, na miejscu, które zajmuje do dziś!


Około godziny 14 ej udaliśmy się na ostatni etap zamierzonej dziennej trasy do Gonzar,  gdzie planowaliśmy nocleg.
Po przebyciu 8km w totalnym skwarze, bez deka cienia,  okazało się,  że obie albergi sa już pełne.
Są to chwile,  w których trzeba zacisnąć zęby i wykrzesać w sobie (mimo zmęczenia i bólu) siły i dojść do kolejnego miasta. Na szczęście kolejne było za 3,5 km, ale i tak były to długie kilometry.
Nocleg zapewnilismy sobie w fajnej alberdze w Hospital de la Cruz.
Łóżka na dolnych partiach piętrowego łóżka,  wiec jest dobrze.

Dziś już (by nie gonić w skwarze) wstalismy szybciej.
O 5 komuś włączył się budzik w komórce.  Zamiast wyłączyć, właściciel telefonu ignorowal alarm i po 10 minutach dzwonek znowu się wlaczal.
I tak z 4 razy.
Ostatni dzwonek pobudzil już wszystkich, bo każdy na jego dźwięk albo wzdychal z wściekłości,  albo śmiał się w głos.  Kobieta spiaca vis a vis nas po wyłączeniu alarmu wydobyla z siebie grube i glosne GRACIAS! :D

Na trasę wyszliśmy dziś z latarką,  bo było jeszcze ciemno i z pokrowcami na plecakach, ponieważ opadająca mgła dawała uczucie siapiacego deszczu.


Po dotarciu do pierwszej zagrody zjedliśmy bocadilos popijając kawą.
Spotykaliśmy się znowu z naszymi jednonocnymi wspollokatorkami z San Mamede, które miały tu swój nocleg.
Mgła ciągnęła się za nami i przed nami i nawet obok nas ;) przez prawie 20 km. Dopiero koło południa niebo zaczęło blekitniec, by po dotarciu do Melide znowu powitać nas letnim upałem.
Tu też dziś nocujemy. Znaleźliśmy fajna alberge.
Zaraz po wejściu pan w recepcji poprosił o dowody. Jednak słysząc odgłosy niczym salw armatnich, przeprosił nas i powiedział byśmy wszyscy wyszli,  bo będzie przechodziła procesja.


Salwy było słychać już od chwili wejścia do miasta.  Nawet panowie zandarmi na koniach przemieszczali się podczas gdy my wchodząc ugotowani pod długa górkę podazalismy do noclegowni:)

Po chwili od ogloszenia alarmu procesyjnego, pojawiły sie starsze panie w ondulacjach i garsonkach, mnóstwo ludzi z dlugimi na 1,5 metra świecami umocowanymi do palikow, a potem orkiestra i w końcu wyłoniła się figurka zapewne regionalnej Matki Boskiej. Za nią ruszyła procesja wiernych.
Wiele osób szlo boso po drodze!
Chyba mają żaroodporne stopy, bo od asfaltu bił niesamowity ukrop.

Po całym obrządku procesyjnym i recepcyjnym, uczynilismy podstawowe rzeczy pielgrzyma,  tj.prysznic i pranie i poszliśmy zwiedzić okolicę.
Wstapilismy do pulperii Ezequiela na pulpo, czyli osmiornice.
Gdzie jak nie tu i gdzie jak nie w najbardziej "rasowym" wydaniu.


Przy samym wejściu lada. Za nią wielki gar, w którym gotują się osmiornice i pan,  który kroi, a w zasadzie tnie nożyczkami na zamówione przez klientów porcje.
Usiedlismy,  zamówiliśmy po porcji. Po chwili pani z obsługi przyniosła białe wino, tygielki do picia oraz 2 porcje pulpo na drewnianej deseczce.
Całość okraszona oliwa i ostrą papryką.
Do tego w koszyczku chleb,  ktory w całości wygląda jak ogromniasty pączek z dziurką.
Smaku osmiornicy nie da się porównać do żadnego innego mięsa. Jest miękkie i niesamowicie smaczne.
W środku pulperii panuje niesamowity gwar,  ale cóż się dziwić,  w końcu jeden do drugiego chce skomentować swe wrażenia i odczucia kubków smakowych:)

A na kolację...znów pulpo=)


a po nim koncert jazzowy w miejskim parku. Pięknie tu jest. Dobiega godzina 21.40n a na polu jasno. Aż żal mówić dobranoc ♡

Buen camino ♥♥♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz